- Czy z Tobą, aby na pewno jest wszystko w porządku, Josephie Brainie? - podeszła oddając mi książkę i nie dopuszczając do opuszczenia przeze mnie sali, zamknęła drzwi, aby żadna dusza nie mogła usłyszeć naszej rozmowy. Zaczynałem powoli się irytować.
- Ja rozumiem, że jestem bożkiem Chorób, ale starość to nie choroba, proszę pani, więc nie wyleczę Pani z pojawiających się zmarszczek - burknąłem, a w tym momencie Pani Belfer szybkim ruchem zaczęła macać swoją twarz i runęła jak strzała do pobliskiego lustra, oceniając sytuację - czy jest tak źle, jak mówiłem? Możliwe, aczkolwiek chciałem się tylko podroczyć, bycie "wredną istotą z krwi i kości" leży w mojej naturze, dzięki daddy. Wykorzystałem tą chwilę i opuściłem klasę z hukiem, zamykając za sobą drzwi. Odetchnąłem. Zachciało mi się zapalić, więc już odrobinę uradowany tym, że zaraz słodka jak cukierek nikotyna - wdrąży sobie drogę do moich osmalonych płuc, ruszyłem bez uwagi na otaczającą mnie rzeczywistość w kierunku drzwi wolności, gdy nagle ktoś z impetem we mnie uderzył swym cielskiem, a do tego miał taki tupet, że przytrzymał się mojej koszuli. Wygładziłem materiał i spojrzałem zimnym, stanowczym i surowym wzrokiem na czarnowłosą, z którą miałem "szczęście" siedzieć na znienawidzonej lekcji. Ta zaczęła się szybko tłumaczyć, przedstawiła się i podała mi rękę, na którą przez chwile z wahaniem się przyglądałem, zanim ostatecznie ją uścisnąłem. Przez moje ciało przeszedł dziwny, choć w miarę przyjemny, elektryczny dreszczyk, przez co moje drobne włoski na rękach stanęły dęba. Cóż, coś czułem, że te pioruny na lekcji miały mocny związek z em... Sorayą?
- Joseph - burknąłem, jak to mam w zwyczaju. Gadanie nie jest moją mocną stroną nawet wtedy, gdy robię to z własnej woli. Staliśmy tak przez chwilę, aż sytuacja stała się co najmniej niezręczna. Głupio było mi ją zbyć, bo przecież siedzieliśmy razem na jednej z wielu żenujących lekcji. - Idziesz... Meh - powoli i spokojnie budowałem kolejne słowa wyczerpującego zdania - Zapalić? - uniosłem wysoko jedną z brew. Powinienem dostać Oskara za to, że sknociłem jedno zdanie do innej osoby, naprawdę. Podrapałem się po głowie z zażenowania całą sytuacją, zwykle wolałem ukrywać się przed istotami drugimi; tymi odgrywającymi rolę drugoplanową w moim życiu. Widziałem niechęć w jej oczach, przez co moja pewność i szczęście, że się nie zgodzi, automatycznie poleciały wysoko w górę. Nareszcie będę sam.
- Nie palę, ale mogę Ci potowarzyszyć w zamian za to, że jak gapa na Ciebie wpadłam - odparła. Towarzystwo jest ostatnią rzeczą, którą potrzebuje w życiu, ale tylko wzruszyłem wymownie ramionami, minąłem ją i wyszedłem na zewnątrz. Soraya polazła za mną, wszelkie światełko nadziei na samotność, które jednak gdzieś głęboko się we mnie tliło - zgasło bezpowrotnie. Odpaliłem moją miłość i zacząłem rozkoszować się wdychanym dymem. Nic mnie tak nie uspokaja, jak to.
- Nie dość, że to śmierdzi, to jeszcze zabija, wiesz o tym? - zaczęła rozmowę pierwsza; nie, żebym się zdziwił. Zaśmiałem się z pełną ironią. Śmierć - czymże ona była? Tylko kolejnym epizodem w naszym chorym i szarym życiu.
- No i to jest właśnie ich urok, czy to nie jest piękne? - mruknąłem, spoglądając na krople deszczu, które powoli zaczynały opadać na ziemię.
< koniec wątku >
Ilość słów: 738
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz