Strony

sobota, 20 stycznia 2018

Od Joseph'a do Sorayi

Usłyszałem przyjemny dla uszu dźwięk dzwonka - wreszcie biologia dobiegła końca. Zdawało mi się, że nauczycielka też momentalnie westchnęła, jakby z ulgi - najprawdopodobniej cieszyła się, że dzisiaj nie będzie musiała się więcej ze mną użerać, no i z tą dziewczyną, jak jej w ogóle było na imię? Nie wiem i mało mnie interesuje ta wręcz cholernie ważna informacja - i tak nie miałem zamiaru otworzyć do niej swojej gęby. Powoli pakowałem swoje książki, ozdobione już w pierwszy dzień rysunkami wszelkiego rodzaju potworów, aby zrobić "Pannie Zero Argumentów Do Obrony Własnej" (czyt. nauczycielce) na złość. Oh, ironio! Los postanowił, że zrobi mi na złość, bo książka momentalnie spadła mi na ziemię i otworzyła się na stronie z jednym z potworów. Pięknie Jose, teraz zostaniesz usadzony tutaj na wieczność za problemy psychiczne i schizofrenię. Czy mogło być lepiej? Nie, nie sądzę. Wzrok kobiecej wersji belfra spoczął na stronicy - w ów momencie myślałem, że dosłownie gałki oczne zaraz wypadną jej z oczodołów. Rozumiem, że rysunek jest tak realistyczny, że wydaje się, iż zaraz wyskoczy z kartki i ją pożre (co byłoby bardzo cudownym doświadczeniem), ale bez przesady. Kobieta podeszła i podniosła cholernie ciężką książkę - czyżby miała zamiar ćwiczyć bicepsy? Uniosłem do góry jedną brew, dokładnie ilustrując kobietę i próbując wychwycić jej zamiary, gdy ta w końcu się odezwała.
- Czy z Tobą, aby na pewno jest wszystko w porządku, Josephie Brainie? - podeszła oddając mi książkę i nie dopuszczając do opuszczenia przeze mnie sali, zamknęła drzwi, aby żadna dusza nie mogła usłyszeć naszej rozmowy. Zaczynałem powoli się irytować.
- Ja rozumiem, że jestem bożkiem Chorób, ale starość to nie choroba, proszę pani, więc nie wyleczę Pani z pojawiających się zmarszczek - burknąłem, a w tym momencie Pani Belfer szybkim ruchem zaczęła macać swoją twarz i runęła jak strzała do pobliskiego lustra, oceniając sytuację - czy jest tak źle, jak mówiłem? Możliwe, aczkolwiek chciałem się tylko podroczyć, bycie "wredną istotą z krwi i kości" leży w mojej naturze, dzięki daddy. Wykorzystałem tą chwilę i opuściłem klasę z hukiem, zamykając za sobą drzwi. Odetchnąłem. Zachciało mi się zapalić, więc już odrobinę uradowany tym, że zaraz słodka jak cukierek nikotyna - wdrąży sobie drogę do moich osmalonych płuc, ruszyłem bez uwagi na otaczającą mnie rzeczywistość w kierunku drzwi wolności, gdy nagle ktoś z impetem we mnie uderzył swym cielskiem, a do tego miał taki tupet, że przytrzymał się mojej koszuli. Wygładziłem materiał i spojrzałem zimnym, stanowczym i surowym wzrokiem na czarnowłosą, z którą miałem "szczęście" siedzieć na znienawidzonej lekcji. Ta zaczęła się szybko tłumaczyć, przedstawiła się i podała mi rękę, na którą przez chwile z wahaniem się przyglądałem, zanim ostatecznie ją uścisnąłem. Przez moje ciało przeszedł dziwny, choć w miarę przyjemny, elektryczny dreszczyk, przez co moje drobne włoski na rękach stanęły dęba. Cóż, coś czułem, że te pioruny na lekcji miały mocny związek z em... Sorayą?
- Joseph - burknąłem, jak to mam w zwyczaju. Gadanie nie jest moją mocną stroną nawet wtedy, gdy robię to z własnej woli. Staliśmy tak przez chwilę, aż sytuacja stała się co najmniej niezręczna. Głupio było mi ją zbyć, bo przecież siedzieliśmy razem na jednej z wielu żenujących lekcji. - Idziesz... Meh - powoli i spokojnie budowałem kolejne słowa wyczerpującego zdania - Zapalić? - uniosłem wysoko jedną z brew. Powinienem dostać Oskara za to, że sknociłem jedno zdanie do innej osoby, naprawdę. Podrapałem się po głowie z zażenowania całą sytuacją, zwykle wolałem ukrywać się przed istotami drugimi; tymi odgrywającymi rolę drugoplanową w moim życiu. Widziałem niechęć w jej oczach, przez co moja pewność i szczęście, że się nie zgodzi, automatycznie poleciały wysoko w górę. Nareszcie będę sam.
- Nie palę, ale mogę Ci potowarzyszyć w zamian za to, że jak gapa na Ciebie wpadłam - odparła. Towarzystwo jest ostatnią rzeczą, którą potrzebuje w życiu, ale tylko wzruszyłem wymownie ramionami, minąłem ją i wyszedłem na zewnątrz. Soraya polazła za mną, wszelkie światełko nadziei na samotność, które jednak gdzieś głęboko się we mnie tliło - zgasło bezpowrotnie. Odpaliłem moją miłość i zacząłem rozkoszować się wdychanym dymem. Nic mnie tak nie uspokaja, jak to.
- Nie dość, że to śmierdzi, to jeszcze zabija, wiesz o tym? - zaczęła rozmowę pierwsza; nie, żebym się zdziwił. Zaśmiałem się z pełną ironią. Śmierć - czymże ona była? Tylko kolejnym epizodem w naszym chorym i szarym życiu.
- No i to jest właśnie ich urok, czy to nie jest piękne? - mruknąłem, spoglądając na krople deszczu, które powoli zaczynały opadać na ziemię.
< koniec wątku >
Ilość słów: 738

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz