Szłam pustymi korytarzami szkoły, na które mało kto się zapuszczał. Nigdy jakoś nie chciałam mieć towarzystwa, bo nie przeżyłabym, gdybym musiała zwiastować śmierć bliskiej mi osoby. Będąc Banshee, zostałam od razu skreślona z listy uczniów "w miarę normalnych", a dopisana do tych "ze schizofrenią" i "z zaburzeniem dysocjacyjnym tożsamości". Niedługo miałam mieć lekcje, ale przecież nic mi one nie dawały, chodziłam tutaj z przymusu, w końcu czego można tak naprawdę nauczyć jeszcze Banshee? Matematyki - liczenia ofiar śmiertelnych w danym miesiącu? Czy może muzyki - większego tonu dźwięku podczas krzyku? Pokręciłam stanowczo głową sama do siebie. Nie, nie, nie, to nie może znów się wydarzyć - i wtedy zalała mnie fala kolejnej, śmiercionośnej wizji. Widziałam jedną z uczennic na łożu śmierci, całą zakrwawioną i pozbawioną oczu. To miało wydarzyć się już niedługo - przy framudze łóżek stali jej zapłakani rodzice - pytający Boga - dlaczego ich to spotkało? Oj, uwierzcie mi, Bóg nie ma z tym nic wspólnego. Jedna z pojedynczych łez matki, spadła z impetem na ziemię. I właśnie tak ma wyglądać reszta mojego nędznego życia - w smutku, bólu i depresji - z myślą, że nie mogę przecież nic na to poradzić. Z chęcią dałabym ludziom możliwość wyboru, bo założę się, że gdyby ten zrozpaczony ojciec mógł wybierać, kto umrze - on czy jego córka - z pewnością wybrałby swoją śmierć, bo przecież już zdążył przeżyć o wiele więcej od tej nastolatki, prawda? Wizja ów śmierci jeszcze przez chwilę mnie nawiedzała, aż bezpowrotnie odpuściła. Przetarłam zmęczone i szklane oczy, próbując wziąć się w garść. Nie mogę się rozkleić - co będzie, jak zobaczę tę dziewczynę zaraz na żywo? Mam podbiec i... "Pożegnaj się z rodziną, dopóki jeszcze masz czas". Wezmą mnie za wariatkę i skończę co najmniej w psychiatryku. Zarzuciłam czarną torbę na ramię i ruszyłam żwawym krokiem w kierunku wyjścia ze szkoły. Nie dam rady dzisiaj być tutaj obecną, nie wtedy, gdy życie jednej z uczennic, jest na wyczerpaniu, a ja mam jej to wykrzyczeć prosto w twarz. Otworzyłam drzwi do upragnionej wolności i właśnie wtedy zauważyłam, że jakiś chłopak zaciąga się upragnionym przez płuca dymem papierosowym. Przez chwilę miałam ochotę zwymiotować na sam jego zapach.
- Kolejny idiota, który wręcz prosi się o śmierć - nie wytrzymałam kąśliwej uwagi. Osoby, które robią coś, co przybliża ich do Bożka Śmierci, są przeze mnie uznawane za co najmniej chore umysłowo. Gdyby tylko można było oddać życie... Świat byłby prostszy, prawda? Debile, którzy chcą śmierci - dostaliby ją, natomiast reszta, wręcz błagająca o życie - żyłaby dalej opierając się na czyjejś duszy. Chłopak mamrotał coś do siebie, co było odrobinę... Dziwne? Ale nie mnie to oceniać. Zgromiłam go spojrzeniem i ruszyłam dalej.- Zamknij się! - krzyknął głośno, aż zdezorientowana jego nietypowym zachowaniem; zatrzymałam się i odwróciłam w jego stronę. Wyglądało na to, że chłopak nie powiedział tego do mnie. Najwidoczniej schizofrenia nie była tylko moim, odwiecznym wrogiem. Przyglądałam się tak jego sylwetce jeszcze przez jakiś czas, jakbym złapała mózgowego errora - abonent czasowo niedostępny, proszę zadzwonić później. Taki żart. Blondyn wyglądał, jakby właśnie kłócił się z samym sobą.
- Wszystko w... w porządku? - podeszłam, bo sercem z kamienia niestety mnie nie obdarowano. I przysięgam, że chłopak był jakby.. Nieobecny. Bił się ze swoimi wewnętrznymi myślami bądź rozterkami życia codziennego, a ja nie wiedziałam, jak mam mu pomóc. Blondyn złapał się za głowę, przysięgam, że w tym momencie zaczęłam wątpić, czy jest zrównoważony psychicznie i wystraszona tymi gwałtownymi ruchami, odrobinę się cofnęłam. Przed czym się tak bronisz? I właśnie w tym momencie zrozumiałam wszystko, gdyż w miejscu chłopaka ni stąd, ni zowąd pojawił się czarnowłosy mężczyzna, ubrany w ciemnego koloru garnitur. Jego czerwone, chłodne oczy sugerowały, że lepiej się do niego nie zbliżać.
- Aurox, troszkę nie pasowało mi, jak się o nas wyrażasz - odparł oschle, po czym stawiał powolne kroki w moim kierunku. Żadnej żywej duszy nie było wokoło, więc mogłam powoli zacząć się o siebie martwić. Mimo tego, że objaw śmierci nie był mi obcy, to i tak cofałam się od ów osobnika, jak najdalej tylko mogłam, bo co? Krzyknę na demona? Lucyfer pękłby ze śmiechu.
- Jeżeli chcesz mnie przestraszyć, to życzę powodzenia - mruknęłam, a moja twarz nabrała poważnego wyrazu - widziałam o wiele gorsze rzeczy od demona w marynarce - prychnęłam dodatkowo, rzucając tym demonowi wyzwanie. Nie byłam pewna, jak skończy się ta cała sytuacja, ale coś mi podpowiadało, że nie robię zbyt dobrze.
< Tristan? Nie zjedz mi jej ;-; >
Liczba słów: 732
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz