Strony

piątek, 2 lutego 2018

Od Sorayi do Kagamiego

Zabolało, gdy mną szarpnął, jednak nie miałam siły się sprzeciwić. Usadowił mnie na krześle. Nie zważając na brak delikatności, zaczął polewać moją ranę na głowie wodą utlenioną. Gdy ciecz zetknęła się z moją rozciętą skórą, aż się wzdrygnęłam. Chciałam odepchnąć od siebie chłopaka, lecz ten tylko mocniej mną szarpnął. Byle jak zabandażował mi głowę, w ogóle nie przejmując się tym, iż przez niego cierpiałam jeszcze większe męki. Kiedy skończył, machnął jedynie ręką w moim kierunku, po czym skierował się do wyjścia. Krzyknęłam, by mi wyjaśnił, dlaczego jest do mnie aż tak uprzedzony. Zatrzymał się, zaszczycił tym swoim pogardliwym spojrzeniem i powiedział, że gardzi żywiołakami. Potem pożegnał się i po prostu wyszedł, trzaskając drzwiami. Jego słowa sprawiły, że coś we mnie zawrzało, a następnie pękło. Za takie słowa... Za takie poglądy wobec innych zostanie surowo ukarany. I mówi to ktoś, kto jest dzieckiem boga. To było dla mnie nieprawdopodobne. Jak można być takim człowiekiem? Skreślił mnie, uznał na nic nie warte stworzenie, tylko i wyłącznie dlatego, że jestem żywiołakiem... Ktoś taki w moich oczach staje się automatycznie nikim. Jego marne wytłumaczenie odnośnie do braku sympatii do mojej osoby było godne pożałowania. Patrzyłam jeszcze przez dłuższą chwilę na drzwi, które zamknęły się za czerwonowłosym z hukiem. Prychnęłam pod nosem, jednocześnie podnosząc się do góry. Zdjęłam z głowy bandaż, rzuciłam go niedbale na stół. Zdziwiłam się nieco, widząc dość sporą ilość krwi, jednakże obraz coraz mocniej mi się zamazywał, więc plama na materiale mogła mi się tylko taka wielka wydawać. Czułam się zmęczona, bardzo zmęczona. Nogi odmawiały mi posłuszeństwa. Tak strasznie chciało mi się spać, dlatego zostawiłam bałagan w kuchni i poszłam do drugiego pokoju. W progu zostawiłam swoje buty. Na łóżko położyłam się powoli, uważając na swoją zranioną głowę. Czułam okropne szczypanie spowodowane wodą utlenioną, a także lekkie mdłości i ten paskudny ból, który po torturach Gbura stał się jeszcze silniejszy. Ułożyłam się na boku, twarzą do drzwi, które pozostawiłam otwarte. Oddychałam coraz ciężej. Zazwyczaj sen przychodził w inny sposób, nie czułam takiej niemocy w sobie. Teraz... teraz czuję się, jakby uchodziła ze mnie cała moja siła życiowa. Moje powieki, tak bardzo ciężkie, niczym ołowiane, opadły na oczy i już się nie podniosły...
~*~
Obudziło mnie mocne szturchanie, którym towarzyszyły znajome mi krzyki, aczkolwiek nie mogłam ich w pierwszej chwili skojarzyć. Gdy tworzyłam z trudem oczy, a przyszło mi to z bardzo wielkim trudem, ujrzałam przed sobą twarz. Znałam tę twarz. Skąd ja ją znałam...?
– Sor... Sor! Obudź się...!
– Siostra, nie rób nam tego!
– Smarku, obudź się, no...!
Nie potrafiłam ich rozpoznać. Gdzieś z tyłu głowy słyszałam cichy głos, że znam tych ludzi i to bardzo dobrze. Jednakże nie potrafiłam im odpowiedzieć. Nie mogłam się ruszyć, gdyż ból głowy był nie do opisania. Otworzyłam usta, aby coś wypowiedzieć, lecz zamiast słów z mojego gardła wydobył się cichy jęk.
– Otworzyła oczy, całe szczęście... – powiedział ktoś obok mnie.
– Soraya, co się stało? Kto ci to zrobił...? – dopytywał kolejny ktoś.
– Zabiję jebanego skurwiela... przysięgam... – Nie wiem czemu, ale to mnie akurat rozśmieszyło. Potem poczułam, jak ktoś bierze mnie na ręce, co oczywiście przysporzyło mi dodatkowych cierpień. Jęknęłam w ramię tego kogoś, kto mnie niósł. Następnie nie pamiętam, co się stało, ponieważ znowu moje powieki opadły.
~*~
Obudziłam się, gdy słońce na niebie dopiero wstawało, dlatego stwierdziłam, że musiało być rano. Chciałam się podnieść, jednak kłujący ból głowy uniemożliwił mi to. Moja ręka powędrowała do bolącego miejsca i spoczęła nie na włosach, a na materiale. Ktoś  drugi raz i tym razem o wiele porządniej zabandażował mi głowę. Ponowiłam próbę wstania i ty razem udało mi się. Zwlekłam się z łóżka ostrożnie, po czym powędrowałam do łazienki. Jak tylko mój wzrok spoczął na mym odbiciu w lustrze, aż sama się przeraziłam. Wyglądałam okropnie. Cała głowa obandażowana, włosy, posklejane krwią w stronki zwisały niechlujnie. Skóra, zazwyczaj mlecznobiała, teraz była trupio blada. I ta krew... Połowę ubrania miałam ubrudzoną zakrzepłą juchą.
Wyglądałam niemal tak samo, jak wtedy...
Wyciągnęłam drżącą dłoń, by dotknąć własne odbicie. Momentalnie do oczu wkradły mi się łzy. Wspomnienia, te straszne wspomnienia znowu pojawiły się w mojej głowie...
– Sor, czemu wstałaś? Powinnaś leżeć – usłyszałam za sobą męski zatroskany głos, lecz nie zareagowałam na niego. Stałam jak sparaliżowana, nie mogąc się ruszyć choćby o milimetr. Ten ktoś za mną podszedł do mnie, położył delikatnie swoje zakrwawione dłonie na moich trzęsących się ramionach. Dopiero to mnie wyrwało z odrętwienia. Tym kimś okazał się Oktay, jeden z moich starszych braci. Przytulił mnie do siebie, uważając, by nie sprawić mi bólu. – Siostra, już dobrze. Już wszystko dobrze...
Nie potrafiłam powstrzymać lejących się łez. Odruchowo wtuliłam się w brata mocniej, tak bardzo potrzebowałam tego w tamtej chwili.
Gdy się jako tako uspokoiłam, opowiedziałam braciom, co się stało, lecz sytuację z Kagamim pozostawiłam jedynie dla siebie. W międzyczasie Tobiraya zabezpieczył magicznie moją ranę, przez co nie musiałam już nosić bandaża, który wyglądał po prostu strasznie. Dostałam od Matayasa jego koszulkę, w którą się później przebrałam, gdyż moja nadawała się już jedynie do spalenia. Żadna pralka by nie sprała takiej ilości krwi. Najstarszy brat podał mi również specjalne środki, które miały mi pomóc ukoić nerwy i uśmierzyć ból. Na szczęście leki zaczęły szybko działać, dzięki czemu mogłam opuścić w towarzystwie Oktaya i Matayasa mieszkanie Tobisia.
Obraliśmy drogę obok cmentarza, który znajdował się tuż przy parku. Chciałam iść do Doriana, odwiedzić go, jak co miesiąc. Tak, to dzisiaj jest TEN dzień. To już pół roku... Gdy dotarliśmy przed odpowiedni grób, poprosiłam braci, by mnie zostawili. Nie chcieli tego zrobić, zważywszy na mój obecny stan, lecz po poproszeniu ich po raz któryś i zapewnieniu, że wszystko ze mną w porządku, ulegli. Zostając z moim ukochanym sam na sam, patrzyłam długo na wygrawerowane imię na pomniku. Mimo iż po części dotarło już do mnie, że to, co się stało oraz to, że nie ma go już wśród żywych, nadal nie mogłam pogodzić się z myślą, że to właśnie on musiał umrzeć. Dlaczego padło akurat na niego? Dlaczego Śmierć tak szybko mi go odebrała? Przełknęłam gulę, która znikąd pojawiła się w moim gardle. Dlaczego mój Dorian...? Zacisnęłam zęby, by tylko nie zacząć krzyczeć. Ukryłam zapłakaną twarz w dłoniach, by po chwili opaść na ławkę i zanosząc się cichym płaczem. Śmierć nie jest sprawiedliwa. Zostawia przy życiu tych, którzy nie zasługują na dar życia, a odbiera je tym, co mieli przed sobą praktycznie wszystko. Jakbym tylko miała możliwość, powiedziałabym Bogowi Śmierci, co o nim myślę. Nienawidzę go z całego serca. Nienawidzę za to, że odebrał mi osobę, którą kochałam ponad wszystko inne. Nagle poczułam, jak coś spadło mi na głowę, potem za chwilę znowu i znowu... Pojedyncze krople deszczu spadały na ziemię i groby. Z każdą chwilą robiło się ich coraz więcej, aż przerodziły się w deszcze, a potem w ulewę. Strugi deszczu lały się z nieba, tak samo, jak łzy po mojej twarzy, mieszając się w jedno. Słońce skryło się za gęstymi i ciężkimi chmurami. W pewnym momencie gdzieś nade mną zagrzmiało... Pogoda odzwierciedlała idealnie to, co działo się w moim wnętrzu. Ukazywała to, jak strasznie czułam się w środku - pozbawiona najważniejszej funkcji do życia.
Nie wiem, ile tam stałam. Mało mnie to obchodziło. Przemokłam do suchej nitki, a mimo to wolnym krokiem szłam ku wyjściu z cmentarza, które prowadziło do parku. Z rękoma w kieszeniach kurtki, z której deszcz w większości zmył już plamy krwi, przemierzałam alejki prowadzące na obrzeża miasta i jednocześnie do mojego rodzinnego domu. Nie zważałam na nic, nawet na uciekających przed burzą ludzi, którzy szukali schronienia przed ulewą. Tylko jedna osoba zwróciła moją uwagę, a było nie kto inny jak Kagami we własnej osobie. Stał w niedużej odległości od cmentarza, skąd miał idealny widok na to, jak po raz kolejny opłakiwałam Doriana. Nie zwalniając ani nie przyspieszając kroku, szłam dalej. Spojrzałam mu w oczy. Z odległości kilku metrów mogłam dostrzec ten jego pogardliwy wzrok, jednak... Nie tym razem, Kagami. Tym razem to ty musisz ustąpić. Moje spojrzenie, jednocześnie puste, jak i pełne nienawiści oraz cierpienia sprawiło, że chłopak zmarszczył nieco brwi. Minęłam go, jak gdyby nigdy nic, przerywając nasz kontakt wzrokowy. Wtedy pojawili się moi bracia, którzy zmierzali w naszą stronę. Osoba Kagamiego przestała mnie w tamtej chwili interesować. Jak to się mówi; jak Kuba Bogu, tak Bóg Kubie, ale to ja tym razem jestem przysłowiowym Bogiem. Gdy bracia się do mnie zbliżyli, Matayas z miejsca oddał mi swoją kurtkę i zarzucił ją na moje i tak przemoczone obranie. Spojrzał w kierunku czerwonowłosego koszykarza.
– Kto to jest? – spytał zaintrygowany.
– Nikt – odpowiedziałam lodowatym tonem. – Nikt istotny.


< Kagami? O to wstąpiłeś na wojenną ścieżkę... >
Licznik słów: 1421

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz