Strony

piątek, 2 lutego 2018

Od Ranehe do Shane'a

Leżałam spokojnie na miękkiej trawie, podziwiając cudowny błękit nieba. Było ono nieskalane. Żadnej chmurki, żadnego ptaka. Czysty jedwab. Swoim wyglądem zapierało mi dech w piersiach. Lekki wiatr nieco rozwiewał moje włosy na boki, sprawiając, że prawie całkowicie wtopiłam się w roślinność. Jedynie biała skóra odróżniała mnie od trawy. Jakbym była częścią tej sztuki pisanej przez naturę. Kochałam to, co piękne od dnia narodzin, a przyroda była perfekcyjnym dziełem.
W uszach szumiały mi kojące szepty. Powietrze wokół mnie lekko łaskotało mi twarz. Panował taki błogi spokój. Nic tylko się zdrzemnąć w takiej atmosferze. Byłam na łące położonej w środku dzikiego lasu. Nikt po nim nie chodził poza mną. Wszyscy dorośli byli zbyt zabiegani, by odpocząć. Wszystkie Nagi przygotowywały się do bardzo ważnego dnia. Jakiego? Tego nie wiedziałam. Nikt mi nie chciał powiedzieć. Byłam tylko dzieckiem. Poza tym się bałam. Ostatnio coraz częściej towarzyszyły mi wśród innych dziwne szepty. Każdego z mojej rasy spojrzenie było utkwione we mnie. Jednak żaden nie chciał spojrzeć mi w oczy. Nie rozumiałam. Dlaczego?
- E! Przesuń się trochę trawiasta! - Ktoś krzyknął mi do ucha, wybudzając z rozmyślań. Przerażona sturlałam się kilka metrów dalej, w bok, a następnie wyskoczyłam w górę. Działałam instynktownie. Momentalnie całe moje ciało się spięło. Poczułam, jak wchodzę w drugą postać. Cala moja skóra w sekundę pokryła się błyszczącymi łuskami. Bolało. Bardzo bolało. Nie lubiłam tego. Babcia mówiła, że to normalnie. Mama kazała przestać się mazgaić, bo nie miała czasu. Ona nigdy nie miała czasu.
- Ej! Ej! Spokojnie trawiasta! Ja chciałem się tylko tu położyć! - Ten sam głos zabrzmiał teraz... Mniej pretensjonalnie. Jakby miło. Chyba chciał mnie uspokoić. Albo siebie. Uniosłam głowę wyżej. Zobaczyłam chudą pierś. Musiałam porządnie zadrzeć głowę, by ujrzeć twarz właściciela. Z zaskoczeniem szerzej otworzyłam oczy. Mimowolnie usta rozwarły mi się w szoku. Nigdy wcześniej nie widziałam takiej istoty.
Chuda, niemal koścista twarz wyglądała mizernie. Bardzo biednie, jeżeli miałam ocenić. Jakby organizm był niedożywiony. Był to chłopak. Z pewnością tak. Aż tak chyba ślepa nie byłam. Szeroko się uśmiechał, co jakimś dziwnym sposobem sprawiało, że miał takie małe, płytkie dziureczki w policzkach. Czy to się nazywało dołeczkami? Mama wciąż chwaliła swojego nowego chłopaka za takie coś. Bo chyba o to chodziło. W każdym razie ten przebrzydły intruz spoglądał na mnie kpiąco błękitnymi oczami. Właśnie to mnie tak zaskoczyło. Barwą były idealnie takie same jak nieboskłon, który wcześniej podziwiałam. Takie nieziemskie.
Nagle coś mnie tknęło. Ja go znałam. Ja go doskonale znałam! To był Anubi! Mój kochany przyjaciel! Natychmiast jak tylko sobie to uświadomiłam, skoczyłam na niego ze śmiechem. On również zaczął chichotać. Byłam taka szczęśliwa! Musiałam mocno go przytulić. Objął mnie, jak jeszcze leciałam, swoimi chudymi ramionkami. Wtuliłam twarz w jego klatkę piersiową, po czym zaciągnęłam się jego zapachem. Pachniał siarką. Zaraz... Dlaczego siarką!?! I dlaczego wciąż byłam w locie?
Czym prędzej otworzyłam oczy. Wokół mnie panowała ciemność. Dalej przytulałam kogoś. To nie był jednak Anubi. Obejmowałam kości ludzkie. Szkielet jak najbardziej prawdziwy przycisnął mnie do siebie mocniej. Zaczęłam krzyczeć. Nie mogłam się ruszyć. Spadaliśmy w ciemność. A ja cały czas wpatrywałam się w puste oczodoły czaszki.
I tak nagle, jak pojawił się kościotrup, tak samo szybko poderwałam się do góry. Natychmiast ogarnęłam, że coś jest nie tak. Było ciemno, ale to nie była ta przepaść. Do tego nie leżałam w ramionach strasznej kreatury, a we własnym łóżku, po którym spływały moje zielone włosy, tłuste od potu. Cała byłam mokra. Lało się ze mnie jak z wieprzka na rodzinnym grillu tłuszcz. Nie mogłam pojąć. Czy to mi się śniło?
Gdy uświadomiłam sobie, że Anubi nie był prawdziwy, rozpłakałam się. Całym moim ciałem wstrząsnął żałosny szloch. Nie potrafiłam się uspokoić. Miałam już dwadzieścia lat, a dalej nie potrafiłam się pogodzić ze stratą. Zasadza, że czas leczy rany, w moim przypadku nie poskutkowała.
***
Nazajutrz rano obudziłam się jak pod wpływem kaca. Chociaż nigdy się nie upiłam. Nie pozwalano mi. Nie miałam prawa tknąć alkoholu ani niczego, co by pozbawiło mnie świadomości. A tak bardzo chciałam uciec w zapomnienie. Chociaż raz...
Automatycznie najpierw założyłam nieodłączny element mojego życia-okulary przeciw słoncze. Dzięki dużej czarnej oprawie, jak i tej samej barwy szkłom nie było widać moich worów pod oczami. Bo z pewnością je miałam. Babcia nie będzie miała pretensji. Zresztą przestałam ją obchodzić. Albo raczej pogodziła się z moją decyzją. Już nikt więcej nie ujrzy moich oczu. Nawet ja sama. Na zawsze pogrzebię tę najpaskudniejszą część mnie. Ukryję przed wszystkimi. A zajmowała się mną z poczucia obowiązku. Tak, na pewno dlatego!
Ledwo co zwlekłam się z łóżka. Właściwie sturlałam na podłogę owinięta w kołdrę. Najpierw w nocy po koszmarze było mi zbyt ciepło. Potem jakby mróz przeszył moje biedne kości. Nie kłopotałam się ubieraniem ani zakładaniem papci. Mieszkałam sama z babcią, więc przed żadnym mężczyzną kryć się nie musiałam. A lubiłam chodzić boso. Niestety w miasteczku, w którym niestety mieszkam, jako niezamężna Nagi powinnam się zakrywać. Choć jak zauważyłam, ta zasada tyczyła się tylko mnie. To było dziwne, niezrozumiałe.
Nie wychodziłam za często z domu. Prawie wcale. A jak już to tylko nocą, kiedy wiedziałam, że nikogo nie spotkam. Bałam się. Nie potrafiłam rozmawiać z innymi. Nie zasługiwałam nawet na ich uwagę. Pocieszenie w swojej żałosnej egzystencji znajdowałam w niebie. Nocne było jeszcze większym dziełem niż te za dnia.
- Ra! Śniadanie! - Usłyszałam głos mojej babci. Biedna kobieta. Musiała się ze mną męczyć na starość. Jakimś cudem doczekałam się do schodów. Mieszkałyśmy w małym, jednopiętrowym domku. Ja zajmowałam piętro, natomiast moja opiekunka parter. Chyba po prosty chciała odciąć swoich gości ode mnie. Byłam tylko powodem do wstydu. A właściwie nawet jego jeszcze gorszą córką. Moja matka też była straszna. Pewnie w tej chwili latała sobie z kolejnym narzeczonym po ciepłych krajach. Osobiście nie dziwię się jej. Do czego miała wracać? Chyba nie do takiej córki. Jasno nazwala mnie potworem. Moją winą było to, że mój „ojciec” ją zostawił. Powiedziała mi.
Babcia tego nie komentowała. Zawsze tylko spoglądała na mnie jak na najsłabszą sierotę. I zapewne taką byłam. Przyczłapałam do kuchni. Nawet nie spojrzałam na opiekunkę, tylko od razu usiadłam przy stole. Usłyszałam, jak odwraca się w moją stronę, po czym parska pod nosem. Jednak nie skomentowała mojego stroju. Co do gołych stóp to ją to nie dziwiło. Zawsze stwierdzała, że w sumie nie są mi potrzebne buty, skoro miałam ogon. Czy ja miałam ogon? Ta babunia coś sobie ubzdurała. Byłam wadliwa. Nie posiadałam trzeciej formy typowej dla Nagi. „Zepsuta” - to słowo doskonale mnie określało. Wynaturzenie. I jedna tragedia to wszystkim uświadomiła.
Z głośnym trzaskiem starsza Nagi postawiła przede mną idealnie biały talerz z niewielką porcją naleśników z serem polanych czekoladą. Wszystko wyglądało perfekcyjnie. Dwa małe plaski owijające słodkie nadzienie ułożone były równo. Miały taki sam kształt. Sos oczywiście był równie perfekcyjnie rozłożony. Żadnego chaosu, żadnej wady. Bo ta kobieta nie miała wad — pomyślałam z goryczą. Niestety trafiły jej się takie potomkinie, jakie trafiły.
Śniadanie pachniało cudownie. Babcia gotowała doskonale. Ale ona nie potrafiła robić czegoś źle. Wszystko na najwyższym poziomie. Była uosobieniem takiej osoby, jakiej ja nigdy nie zdołam, chociażby naśladować. Nierealne. Nie potrafiłam. W każdym razie zabrałam się nawet z lekkim entuzjazmem za pałaszowanie śniadania. Nóż wbijał się w naleśniki jak w masło. Pierwszego zjadłam z niebywałą jak na mnie prędkością. Drugi spożyłam znacznie wolniej, delektując się całą gamą smaków. Czułam na języku posmak cynamonu, cukru i... Tej jednej, ostatniej przyprawy nie pamiętałam.
Ledwo przy tym zarejestrowałam, że krzesło po drugiej stronie stołu zaszurało. Oznaczało to ni mniej, ni więcej jedno. Moja babcia chciała o czymś ze mną porozmawiać. Albo raczej poprawka. Chciała mi coś zakomunikować. Już dawno przestała się kłopotać dyskusjami ze mną. Mimo wspólnego mieszkania żyłyśmy oddzielnie. Jakbyśmy były odgrodzone od siebie szklaną ścianą nie do przebicia.
Nawet na nią nie spojrzałam, tylko spuściłam głowę, czekając na to, co miała powiedzieć. Nie oczekiwałam, że to będą optymistyczne nowiny. Zazwyczaj takowych nie miała. Bo, a to jakiś sąsiad się skarżył, że za głośno słucham muzyki, a to któraś Nagi ze Starszyzny pragnęła mnie zobaczyć. Raz na ruski, ale się zdarzało. Siedziałyśmy w niezręcznej ciszy dobrych kilka minut. Cisnęło mi się na usta, by krzyknąć, co po raz kolejny złego zrobiłam. Jednak nim otworzyłam usta padło jedno zdanie.
- Idziesz do szkoły. - To jedno jedyne zdanie sprawiło, że kostki domina zaczęły upadać po kolei. Najpierw zakrztusiłam się naleśnikiem, by po sekundzie wypluć go na moją babcię. Dokładniej trafiłam w twarz, o zgrozo. Następnie spadłam z krzesła zaszokowana, lądując oczywiście nie bezpiecznie na tyłku, ale na nadgarstku przy okazji wykręcając go. W tym samym momencie ktoś na chama wparował do domu.
***
Siedziałam jednocześnie przerażona i obrażona na tylnej kanapie w czarnym mercedesie. Czułam się jak w karawanie. Choć wrażenie nie odbiegało daleko od ogólnej atmosfery. W aucie panowała grobowa cisza. Powietrze zdawało się takie gęste, że można by je ciąć. Byłam naprawdę zła. Moja babcia także. Od czasu śniadania, kiedy to zdążyłam sobie uszkodzić rękę, żadna z nas nie wypowiedziała choćby słowa.
Spojrzałam ze smutkiem na obandażowaną rękę. Viva la niezdarność i minus pięćdziesiąt punktów do zręczności Rene -pomyślałam z przekąsem.
Wróciłam jednak myślami do ważniejszego tematu. Jechałam do szkoły. Na moje nieszczęście nie byle jakiej. Dużo słyszałam o Auris. Nie musiałam nawet wychodzić z domu. Plotki same do mnie przychodziły. Placówka ta powstała na obrzeżach miasta Lalien podczas Małej Wojny. Celem miało być chronienie młodych nadnaturalnych przed ludźmi i jednoczesne przygotowanie ich do dorosłego życia.
Nie miałam wątpliwości, że to będzie mój koniec. Zdawałam sobie sprawę z moich wad. Jednak żadna szkoła nie będzie w stanie mi pomóc. Za późno na to było. W mojej głowie zaczęły kłębić się same czarne myśli. Na pewno mnie wyrzucą przed upływem miesiąca! Nie chciałam tam iść. Tak bardzo nie chciałam. Będę musiała mieć kontakt z innymi. Do tego tam większość będzie w moim wieku albo młodsza. Od tak dawna nie spotkałam osoby, która nie miałaby co najmniej czterdziestu lat i grzyba na stopach. W ogóle chyba tylko raz czy dwa spotkałam kogoś z innej rasy. Anubi... On nie był Nagą.
Miałam dużą urazę do swojej babci. Choć nie dziwiłam się jej decyzji. Już i tak miała ze mną ciężko. W końcu pękła. Decyzja o oddaniu mnie do placówki tak bardzo oddalonej od rodzinnego miasta była ryzykowna. Starsi nie lubili, kiedy ktoś wyjeżdżał. Zazwyczaj oznaczało to, że ta osoba już nigdy więcej nie powróci w rodzinne strony. Osobiście się nie dziwiłam.
Przymknęłam oczy, czując nagłe pulsowanie głowy. Zmiana... Pójście do szkoły to była dla mnie wielka zmiana. Bo do żadnej tego typu placówki nigdy nawet nie odwiedziłam. Chyba nawet nie widziałam. Uczyłam się sama, w domu.
***
Nie wiem, kiedy zasnęłam znużona długą jazdą, ale pobudkę miałam bardzo drastyczną. Dosłownie zostałam wykopana z auta razem z moim niewielkim bagażem. Pierwszy raz w życiu poczułam ciężar babcinego sandałka na plecach. Jak na tak starą kobietę miała ogromną siłę.
Upadłam na piach, zarywając brodą w piasek. Nie wiem jakim cudem niczego sobie nie złamałam. Choć skręcony nadgarstek strasznie zaczął dokuczać. Z sykiem podniosłam się ku górze, pragnąc jak najszybciej zwiać z powrotem do auta. Tylko pojawił się wtedy kolejny problem. Czarnego mercedesa nigdzie nie było widać. Nawet nie usłyszałam, kiedy odjechali. Po upadku chwilę dzwoniło mi w uszach.
Gdy w końcu pewnie stanęłam na nogi, zaczęłam rozglądać się uważniej wokół siebie. Na około pięćset metrów przede mną stały budynki mojego więzienia, mojego cmentarza. Mimo znacznej odległości brama była dla mnie wyraźnie zarysowana. Chcąc nie chcąc, musiałam tam pójść. Zapowiadał się długi spacer. Poprawiłam szybko okulary na nosie, spojrzałam gdzie mam bagaże, po czym ruszyłam w kierunku niechybnej zguby. Może nie będę musiała wracać po walizki. Może odeślą mnie natychmiast. Oj jak się łudziłam. Nawina byłam.
***
Kiedy w końcu, z wielkim trudem, dotarłam do mojej nowej szkoły, przeżyłam pięć zawałów na raz. Tyle na zewnątrz kłębiło się osób! Serce podeszło mi do gardła z przerażenia. Jakoś musiałam ich wszystkich ominąć. I naprawdę się starałam! Niestety, gdy tylko stanęłam swoimi bosymi stópkami za bramą, oczy wszystkich zwróciły się na mnie. Chyba musiałam naprawdę żałośnie wyglądać, ponieważ pierwszą rzeczą, jaką usłyszałam, było pytanie, czy wszystko w porządku...?
Prawie natychmiast zwiałam w nieznanym mi kierunku odprowadzana krzykami. Wyszło zwierzę z dziczy w sam środek cywilizacji. Mój mózg działał instynktownie, kierując ciało w stronę najbliższego budynku, przy którym stało najmniej ludzi. Nawet wcale nie było przy wejściu nikogo. Niestety ledwo kontaktowałam, co robię oraz jak wyglądał świat wokół mnie. Liczyło się jedno — znalezienie bezpiecznego schronienia.
Znalazłam się w jakimś wąskim korytarzu pełnym drzwi. Każde posiadało jakiś numer. Nikogo nie było. Mimowolnie na mojej twarzy pojawił się uśmiech wyrażający ulgę. Nieco uspokoiłam się. Już nie biegłam, tylko szłam powoli, przyglądając się każdemu z drzwi dokładnie. Ciekawe dokąd one prowadziły. Może do jakiegoś nieznanego mi świata? Ale co ja tam myślałam! Przecież nawet ten, w którym żyłam, nie był mi znany. Żyjąc jak w klatce, byłam teraz niczym dziecko, które nauczyło się wreszcie chodzić. Imoria postanowiła rzucić mnie na głęboką wodę. Nie podołam temu wszystkiemu.
Moje rozmyślania przerwał gwałtowny, obezwładniający ból. Nagle cały świat zgasł, a przed oczami miałam jedynie ciemność. Czułam, jakby po mojej twarzy zaczęła płynąć woda. Jednak... nie mogłam się poruszyć! A ból obezwładniał całkowicie. Najbardziej cierpiały okolice nosa. Tylko co się stało!?! Przecież... Nagle nawet mój mózg przestał być świadomy. Odpłynęłam.

< Shane? >
Liczba słów: 2189

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz