Strony

wtorek, 6 marca 2018

Od Aserysa do Olivii

Z całą godnością podniosłem się na równe nogi i omiotłem dziewczynę wyniosłym spojrzeniem, dokładnie takim, jakim zasiadający na tronie książęta lustrują swych uniżonych poddanych. Kto to w ogóle był? Jej twarz absolutnie nic mi nie mówiła. No tak, była więc zapewne kolejną szczebioczącą trzpiotką, która dopiero co przybyła do akademii, z czego radowała się tak wielce, że aż zapomniała patrzeć jak idzie. I oto mamy tego efekt — oboje wyrżnęliśmy w podłoże, ja nieco szczęśliwiej, ciemnowłosa nieznajoma wręcz przeciwnie. Upadła tak fatalnie, że rozbiła sobie kolano, powiedziałbym nawet, że dość poważnie. I cóż ja miałem zrobić w takim wypadku? Wiadomo, gdyby nic jej się nie stało, pewnie zignorowałbym całą sytuację, albo, jeśli miałbym gorszy nastrój, dobitnie wyłożyłbym jej, co sądzę o wpadaniu w kulturalnie przechadzających się bogu ducha winnych uczniów akademii. A tak... Wypadałoby, żebym chociaż pomógł jej wstać. Koniec końców nie wyglądała na taką, która zrobiłaby coś takiego umyślnie.
- Na twoje szczęście, wygląda na to, że nie. - uspokoiłem ją, krzyżując ręce na piersi i beznamiętnie spoglądając na nieznajomą z góry. Dyskretnie wzniosłem oczy ku niebiosom i wyciągnąłem ku niej rękę, aby pomóc jej wstać. - Następnym razem radziłbym patrzeć pod nogi. I pilnować psa. Nie wszyscy uczniowie pałają do nich bezwarunkową miłością, a więc raczej średnim pomysłem jest puszczanie go samopas — opieszale i bez większych wrażeń przeciągnąłem wzrokiem po czworonożnej futrzastej istocie, obdarzonej przez naturę rozmiarami właściwymi raczej dla wyrośniętego kuca niż przeciętnego kanapowca. Stworzenie jak na komendę obnażyło komplet połyskujących w słońcu śnieżnobiałych zębisk.
- Tak się składa, że jestem wilkiem, hipokryto — stworzenie niespodziewanie przemówiło podirytowanym głębokim głosem, łudząco przypominającym ludzki.
Uniosłem brwi, nie kryjąc rozbawienia.
- Wszystko jedno, psino — wzruszyłem ramionami i poklepałem go po nosie, rozciągając usta w ujmującym uśmiechu.
Szczerze mówiąc, chciałem możliwie najszybciej zrobić to, co do mnie należało i z powrotem zająć się swoimi sprawami. Nie miałem wystarczająco wiele czasu, aby trwonić go na nic niewnoszące pogawędki.
- Jestem Rys — podając rękę, przedstawiłem się białowłosej, jak nakazywał obyczaj. Anielsko niewinny uśmiech nieznajomej co prawda dawno już zsunął się z jej ust niczym kartka papieru porwana wiosenną bryzą, wyglądało jednak na to, że nadal była całkiem przyjaźnie nastawiona.
- Olivia — odparła krótko, z niejakim wahaniem podając mi lodowatą rękę. Aż przeszły mnie ciarki.
Uśmiechnąłem się tajemniczo, podpierając się zamkniętą dłonią pod bok i przechylając nieznacznie głowę w ptasim geście. Gdy przyjrzałem się dziewczynie lepiej, ku memu zdumieniu okazało się, że z aparycji jest całkiem niczego sobie.
- Tak więc, panno Olivio — zacząłem głosem, który sam w sobie zwracał uwagę, jednocześnie z troską przyglądając się miejscu, gdzie znajdowało się nieciekawie wyglądające zadrapanie. - Zapraszam do mojego pokoju. Znajduje się śmiesznie blisko, poza tym znam się trochę na opatrywaniu ran... - puściłem jej oko, ciągle uśmiechając się łobuzersko.

 < Olivia? Nie zabij mnie za ilość słów:>
Liczba słów: 460

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz