Zawiązałam bandaż, sięgający od zgięcia w łokciu po nadgarstek i podniosłam się zza kartonu. Widoczne na skórze były zaczerwienienia, siniaki, przypominające ślady palców oraz oplatające, zaciskające się sznury. Z paru rozcięć wciąż ciekła krew. Mijałam akurat jakiegoś człowieka, który miał przy sobie niemal całą apteczkę i zechciał mi pomóc, nie żądając zapłaty. A żeby dłuższą chwilę nie stać na widoku, odnalazłam spokojniejszy kącik. Słyszałam stąd brzdęk szkła, nierówne kroki zataczających się ludzi i szczekanie pojedynczych psów, co nieco mnie niepokoiło. Nie przepadałam za przebywaniem z głośnymi istotami, szczególnie takimi z które mogą pogryźć, udusić, po prostu zabić w jakikolwiek sposób. Od czasu do czasu rozlegało się także pojękiwanie bólu lub uderzenie czymś o jakąś powierzchnię, na co automatycznie dostawałam dreszczy. Chociaż nie miałam ochoty się wychylać, musiałam czym prędzej dotrzeć do ośrodka. Na pewno już zauważyli moją nieobecność, a jej każda minuta oznaczała dodatkowy ból. Tym bardziej, że żeby się wydostać, rozwaliłam kraty w oknie. Po ułożeniu ledwo widocznego znad chmur księżyca uznałam, że było gdzieś koło godziny dwudziestej drugiej. Czyli prawdopodobnie w ciągu godziny będę mogła wejść tą samą drogą, którą wyszłam. Ewentualnie, jeśli ją zamknęli, szyba się rozpadnie. Nie wiem co mi wpadło do łba, żeby iść znowu na drugi koniec miasta, ale rzeczywiście przydałoby się stąd ruszyć. Kartony nie mogą być nigdy dobrą kryjówką. Doświadczenie mówiło mi też, że zaraz wypędzą mnie z okolic tego sklepiku, więc szybkim krokiem, jednak ostrożnie, wyszłam na główną ulicę. Dzisiaj moje złe przeczucia były wyjątkowo silne, a intuicja mówiła mi, że powinnam była zaopatrzyć się w nóż, chociażby taki zwykły, jakim posługują się opiekunowie. Bo, siedmiolatka chodząca sama, w nocy, po dzielnicy o której zapomniał świat, aż prosi się o pobicie czy pewne gorsze rzeczy, przed którymi rodzice zawsze próbują chronić swoje dzieci. Niestety- mnie nie ma kto chronić, a sama siebie nawet nie lubię na tyle, by choćby się bronić. Jednakże, nie lubię bólu czy krwi, co zmusza mnie do samoobrony, jakakolwiek by ona nie była. Odgarnęłam białe włosy, związując je kosmykiem w kucyk. Przeszkadzały mi w rozglądaniu się za potencjalnymi niebezpieczeństwem. Przeszłam parę uliczek, rozglądając się przy każdym szeleście, lub nawet bez niego. Te zagrożenie, którego tak się obawiałam, pojawiło się z tyłu pod postacią rąk, które zakryły moją twarz, zapewne w celu stłumienia dźwięków sprzeciwu, oraz trzymając włosy, momentalnie ponownie rozpuszczone. Szarpnęłam się, w myślach przeklinając to, że na samą granicę musiałam trafić w nieodpowiednią porę i spotkać nieodpowiedniego człowieka, a co więcej- nie usłyszałam go. W odpowiedzi, podobnym nagłym ruchem, mężczyzna wciągnął mnie w boczną alejkę, a następnie- w jej zagłębienie, stanowiące jakby ślepą uliczkę.
Plecami spotkałam się ze ścianą. Była mokra, bo niedawno padało, a przez to również niewiarygodnie zimna. Jedna z rąk znikła, a druga przetrzymywała mnie za szyję, jedynie delikatnie wstrzymując dopływ powietrza. Jego grube palce sunęły w dół, przyprawiając mnie o niemiłe dreszcze. Mimo to zwiesiłam głowę, łapiąc go w łokciu i próbując przeciągnąć w dół. Nie miałam siły na próby kopania go, choć znajdowałam się parę centymetrów nad ziemią, przez co mogłam go nogą walnąć we wrażliwe miejsca. Nawet nie drgnął, do momentu, gdy ktoś za nim stanął. Momentalnie, jakby wyczuwając jakąś egzystencję za swoimi plecami, zacisnął mocniej palce. Przez swój syk, dosłyszałam jedynie, że nowoprzybyła osoba coś do niego powiedziała. Nie rozumiałam jednak słów. Spod przymrużonych powiek obserwowałam jedynie, jak ciemnowłosy osobnik schyla się, a zza niego wyskakuje inny, którego wcześniej nie zauważyłam. Kopnął z prawej nogi w twarz niedoszłego przestępcę. Cofnął rękę, kierując ją do głowy, co wykorzystał schylający się, błyskawicznie łapiąc mnie zanim spadłam na ziemię i za górną kończynę odciągając w bok.
– Małe i bezbronne dziewczynki nie powinny chodzić o tej godzinie i w takich miejscach same! Kiedyś może nie pojawić się taki dzielny rudzielec i niedoszły samobójca, którzy ci pomogą! – mówił spokojnym, choć przesiąkniętym mrokiem głosem. Wbijałam w jego twarz przenikliwe, niewzruszone spojrzenie białawych tęczówek.
Gdzieś z tyłu rozległ się dźwięk jakby łamanej kości, po czym ktoś ruszył w naszą stronę. Stanął kawałek za mną, a jego dłoń zbliżyła się do mojego ramienia. Błyskawicznie złapałam go za nadgarstek, sprawiając, że skóra zaczęła się rozpływać.
– Co za narwana laleczka... – mruknął przyglądający się, w czasie gdy jego raniony towarzysz zacisnął szczękę. Rana na razie nie była zbyt wielka, bo musiała się wcześniej przebić przez opatrunek. Osoba z która wcześniej prawiła mi morały, teraz lekko, niemal niewyczuwalnie dotknęła mojej skóry, co równe było z wyłączeniem się mocy. Cofnęłam rękę.
– Znam tylko jedną osobę, która tak agresywnie byłaby w stanie zareagować na tego rudzielca. – kucnął, zniżając się do mojego poziomu – Fumiko, jak mniemam?
Wlepiłam w niego mgliste spojrzenie.
– Możliwe. – mruknęłam krótko, pierwszy raz odzywając się w ich otoczeniu.
– Więc, mała Fumiko, jest już trochę za późno, żebyś sama wracała do domu, więc przenocujemy cię u tego tutaj! – wskazał palcem na mężczyznę stojącego za mną i mruczącego coś do siebie.
Czułam, że nie mam tu nic do gadania. Poza tym- nie chciałam tam wracać. Co prawda przeczuwałam, że gdy pojawię się powiedzmy dopiero rano czy w południe, a co gorsza- wieczorem, oberwie mi się jeszcze bardziej niż powiedzmy, jakbym wróciła w ciągu godziny. Ale, te parokrotne sześćdziesiąt minut gdziekolwiek indziej jest na pewno dobrą opcją, mimo ceny jaką będzie mi dane zapłacić.
Nawet nie zorientowałam się, gdy posadzono mnie na ramionach rudowłosego. Z tego co dane mi było zauważyć, sekundę potem ciemnowłosy zabrał mu kapelusz. Zmrużyłam powieki. Oczy bolały mnie już od ciągłego patrzenia w mrok, przez co jedyne co na razie chciałam, to móc bezpiecznie zasnąć. Ból głowy i ogólnie, całego ciała, wcale nie pomagał. Mój organizm się z tym zgadzał, bowiem w krótkim czasie zaczynałam przysypiać. Mimowolnie oparłam się policzkiem o głowę tego rudego człowieka. W następnej chwili, usłyszałam szelest i na moich ramionach wylądował płaszcz. Ciepło... Tak dawno nie czułam ciepła... To miłe uczucie...
***
Obudziłam się sama z siebie. Nie bardzo kontaktowałam- jak to zwykle przy moich spokojnych pobudkach bywa. W sumie z to dlatego, że nie jestem do nich przyzwyczajona. Zazwyczaj za budzik służył mi krzyk dzieci lub opiekunów. Nie miałam ochoty się ruszać, jednak zmusiło mnie do tego wyczucie, że nie mam swoich bandaży... Oraz jeden, ostatni ktoś właśnie rozwija.
– Dazai, jesteś pierdolonym zbokiem... – doszedł do moich uszu obcy głos.
– Chuuya, sprawdzam tylko czy nasza mała Fumiko nie potrzebuje pomocy!
Biały materiał zniknął. Gwałtownie otworzyłam oczy, przywalając człowiekowi z łokcia, a następnie kierując w jego stronę swoją magiczną umiejętność. Ponownie jednak została ona anulowana. Prychnęłam, kierując spojrzenie na drugiego osobnika. Czyli, rudy to Chuuya, a ten z opatrunkami to Dazai. Ten pierwszy siedział na parapecie, obserwując wszystko z zagadkowym wyrazem twarzy, trudnym do odgadnięcia. Obróciłam głowę, wpatrując się w brązowowłosego, próbującego zabić mnie wzrokiem. Pewnie wydawało mu się, że mrużąc powieki i patrząc z góry wygląda groźniej. Zaszczyciłam go swoim klasycznym, pustym spojrzeniem.
– Chodźmy na pizzę! – wyjechał nagle z propozycją. Skorzystałam z okazji, gdy patrzył się na okno i zgarnęłam bandaż. W czasie ich rozmowy o tym, jak głupi jest to pomysł, zdążyłam go zawiązać, tak samo jak pozostałe. Dyskusja mężczyzn zakończyła się na wejściu do budynku. Tak, kłócili się całą drogę, chociaż trochę ciszej niż w mieszkaniu.
Lokal był pusty- jedyną żywą istotą na widoku był starszy mężczyzna za ladą. Wybrali stolik w kącie, z dwoma kanapami po przeciwnych stronach. Siedząc na nich, można było obserwować ulicę. Wzrok od drogi i chodnika odwróciłam dopiero, gdy przede mną wylądował talerz z jedzeniem. Niemrawo skubałam trójkątny kawałek. Rzadko, a raczej w ogóle nie miałam okazji spróbować czegoś takiego, jednak... Zajęta byłam bardziej patrzeniem się w szybę, niż jedzeniem. Od pewnego czasu bowiem czułam się obserwowana. Dopiero gdy ktoś ruszył z przeciwnej strony ulicy, dotarło do mnie, skąd to uczucie. Starsza kobieta wyglądała, jakby nagle dostała wścieklizny i najwyraźniej kierowała się ku drzwiom wejściowym pizzeri. Nieświadomie zaczęłam się trząść, powoli przesuwając ku najbliższej fizycznie w tej w chwili istocie ludzkiej. Znowu przetrzymają mnie tydzień, może dwa, w piwnicy, przywiązaną do ściany. Drzwi trzasnęły o ścianę, szkło w nich zabrzęczało. Znowu, znowu, znowu- to słowo brzęczało w moich myślach. Stanęła tuż obok. Mogłam się tylko domyślać, że zaraz z jej nozdrzy zacznie buchać dym, bo na twarzy już była czerwona.
Rozejrzałam się w poszukiwaniu jakiegokolwiek punktu zaczepienia. Człowiek z bandażami patrzył się na nowoprzybyłą tak, jakby ją znał.
– Tutaj siedzisz, gówniaro! – wydarła się. – Myślałaś, że twój spacer nie zostanie odkryty?! Okno i kraty same nie wrócą na miejsce!
Jak zwykle mało kreatywna... Dużo szczeka, może pogryźć, podrapać, ale wyobraźni... Zero. Nieco się uspokoiłam, przynajmniej pokazowo i z przekrzywioną głową, tępym wzrokiem lalki podziwiałam jej mimikę twarzy. Jazgotała coś, czego nie słuchałam. Sprzedawca odwrócił się, udając, że poleruje talerz, jakby także nie mając ochoty słuchać jej piskliwego głosu. Jej kłapanie przerwało prychnięcie.
– Za moich czasów było to bardziej pilnowane. A za ucieczkę były baty. Powinniście wymyślić coś nowszego... Chipy czy coś... – wtrącił Dazai. Za jego czasów...? Czyżby pochodził z tego samego ośrodka? To by wyjaśniało sposób, w jaki na nią patrzył.
Odpowiedział mu pomruk "Na nią już to nie działa". A przynajmniej tak mi się wydawało, bowiem jak tylko odwróciła wzrok, mierząc nim Dazaia, wykorzystałam szansę i zerwałam się, z łatwością ją wymijając i biegnąc ku jedynej drodze ucieczki, jaką były drzwi.
Szarpnęłam klamkę, jednak się nie otworzyły, a za chwilę ja sama zastygłam w bezruchu. Nie mogłam nawet drgnąć, choć próbowałam. Nie było to na pewno spowodowane moim stanem, bo, choć kiepski, na pewno nie dawałby takich objawów. Dopiero gdy kobieta znalazła się obok, chwytając mój kark, byłam w stanie się próbować wyrwać, na co, oczywiście, było już za późno. Czyli to musi być jej moc. Mruknęła coś, siłą wypychając mnie na ulicę. Idąc z nią, kątem oka spojrzałam tylko w miejsce gdzie siedzieliśmy przed paroma minutami. Także obserwowali. Jeden z nich stał, jakby zaraz miał wybiec. Poprzez popchnięcie otrzymałam zaraz rozkaz przyśpieszenia kroku, który nieświadomie zwolniłam. Uśmiechnęłam się szeroko, co było obietnicą dla kobiety, że kiedyś zrobię jej coś bardzo, bardzo niedobrego. Zapewne wykorzystam do tego nóż, czy coś... Może moją moc. Będzie rozwalana bardzo, bardzo powoli... Komórka po komórce... Ale nie pozwolę jej się za szybko wykrwawić.
***
Otoczona łańcuchami, tępo wpatrywałam się w przestrzeń. Więzienie dla dzieci. Dosłownie. Tyle, że żadne z nas nie zawiniło... A przynajmniej zazwyczaj nic nie zrobiło.
Zaśmiałam się gorzko, czując, że krew wciąż spływa po moich plecach. Chyba mam jakieś problemy z zasklepianiem się ran. Za mało witaminek!
Mogłabym powiedzieć, że rozwalając te kraty, podpisałam na siebie wyrok śmierci. Nie ważne, czy takiej poprzez wykrwawienie, przez zagłodzenie, zamarznięcie czy akurat przypadkowe, nieszczęśliwe uderzenie. Po prostu- prędzej, czy później- tu umrę, jeśli szybko ktoś mnie nie adoptuje lub skutecznie nie ucieknę.
Moje podsumowanie sytuacji przerwało otwarcie jedynych drzwi, gdy do pomieszczenia weszło paru opiekunów z bronią w rękach i jakiś koleś w średnim wieku. Co do broni... Czy naprawdę jestem aż tak niebezpieczna, że z każdym nie przewidzianym ruchem będą do mnie strzelać?
Przekrzywiłam nieco głowę, próbując usłyszeć, o czym rozmawia facet. Dostrzegłam jednak ruch, jakby coś podpisywał. Łańcuchy w krótkim czasie opadły. Poruszyłam nadgarstkami, kreśląc nimi koła. Wychodzi na to, że... Ktoś mnie adoptował. Zabawne! Akurat o tym myślałam! Nie czuję jednak, by był to pozytywny człowiek. Z twarzy, ubioru i postury przypomina raczej kogoś, kto handluje żywym towarem, ewentualnie samymi organami czy przewodzi jakąś większą grupą, nie do końca działającą legalnie. Jeśli już- na pewno nie była to mafia, czy jakakolwiek groźniejsza organizacja. Nie miał żadnej obstawy, ani broni. Przywódca czegoś, co próbuje naśladować gang. Prychnęłam z pogardą. Czyżbym trafiła z deszczu pod rynnę? No cóż. Ten może przynajmniej będzie miał lepsze żarcie, o ile jakiekolwiek dostanę.
***
Po tygodniu spędzonym w tym miejscu-ba, potwierdzenie moich myśli pojawiło się już w pierwszej godzinie- wiedziałam, że to miejsce nie jest wcale lepsze od przytułku. W pierwszych minutach, było normalnie; nowe opatrunki, ciepła woda, w której zostałam umyta, jasnoniebieska sukienka... Jednakże, wciąż nie wierzyłam w dobroć tego człowieka z którą usilnie próbował przedstawić. Tak właśnie wyglądał wstęp do tego pomniejszego piekła. Od siedmiu dni siedziałam- czy też wisiałam- w klatce. Wokół było mnóstwo podobnych, jednakże pustych. Jeszcze wczoraj były w nich inne dziewczyny, nieco starsze ode mnie. Zostały z nich tylko po dwie obroże i łańcuchy. Dopiero p o przyglądnięciu się im, można było dostrzec krew. Mogłam się mylić, ale z podsłuchanych rozmów wynikało, że najpierw wystawiają je wyżej postawionym istotom, a kiedy zostają ranne lub zabite, wycinają organy, a resztę składają na ołtarzu.
Westchnęłam, przyglądając się srebrnemu więzieniu na przeciwko. W środku leżała metalowa opaska podobnego koloru i czarna, zrobiona ze skóry. Jak dla psa. Najbardziej irytowało mnie jednak to, że nie mogłam nic rozwalić, bo opuszkami palców zwyczajnie nie dosięgałam. Nie lubiłam jednak robić z siebie ofiary czy zwracać uwagi kogokolwiek, więc tak wisiałam, spoglądając bezrozumnie w pomieszczenie bez żadnej żywej duszy. To jedyny pokój, gdzie były przetrzymywane ofiary, choć dom był duży. A oznaczało to, że jestem na ten moment ostatnia.
Uśmiechnęłam się do samej siebie. Wciąż kręci mi się w głowie przy każdej próbie ruchu. Chyba za dużo krwi mi uciekło, jaka szkoda! Aż szkoda, że wciąż kaszle bordową cieczą. Dodatkowo, miałam dużą ochotę walnąć się z pięści w twarz, co nie było możliwe przez złączenia metalu wokół nadgarstków, więc chęć cały czas pozostawała niespełniona. Z każdą chwilą ciężej mi się oddychało, jakby na mojej klatce piersiowej leżało coś ciężkiego, powoli zgniatającego tchawicę.
Chciałabym zasnąć... Pogrążyć się w tej miłej, lekkiej ciemności. Nie budzić się, nie czuć bólu, nie musieć powstrzymywać łez. Spokojnie pogrążyć się w mroku, bez potrzeby wracania...
<następne opowiadanie>