piątek, 20 kwietnia 2018

Od Takeshiego do Misaki +16

Biegłem. Musiałem tam wrócić. Nie mogę dopuścić, by dalej inne istoty nadnaturalne cierpiały. Te szmaty i tak miały już za dużo samowolki. Bez obaw. Nauczę te ścierwa, co to znaczy ból. Jeszcze będą błagać o litość, ale ja jej nie mam. Dla nich? Walonych psychopatów, którzy sprawiają ból dla innych z zazdrości? Nigdy... Sprawa jest banalnie prosta i nawet małe dziecko ją zrozumie. Oni nie mieli litości dla nas, to ja nie będę miał litości dla nich. Nie obchodzą mnie głupie wymówki typu "oni mnie zmusili", "ja nie chciałem, naprawdę"... Nie obchodzi mnie, czy byłeś tam z własnej woli, czy nie. Nie obchodzi mnie też twoje tłumaczenie, że masz rodzinę i dzieci, które musisz chronić. Nie obchodzi mnie, że chcesz żyć, że nie chcesz umierać. Nie obchodzi mnie twoje skomlenie i błaganie na kolanach. Byłeś w tym labolatorium, czy to ci się podoba, czy też nie. A ja obiecałem sobie jedno. Zrównam z ziemią ten budynek i jego wszelkich pracowników. W-S-Z-E-L-K-I-C-H. To oznacza wszystkich. Zero litości. Zero wahania się. Chcę... Zobaczyć... Twoją... Krew... Na ścianach. Na podłodze. Na maszynach. Na swych dłoniach. Poczuć tą gorącą ciecz w swych ustach. Chcę zobaczyć te przerażenie w oczach, które wcześniej patrzyły na nas z pogardą. Chcę usłyszeć twój płytki oddech, który zaraz przestanie istnieć. Chcę ujrzeć twoje sine od bólu i utraty krwi usta. Nie wybaczę. Nie zawaham się. Nie powiem tobie tak. Nie będę miał litości. Zdecydowanie za długo miałem litość dla tych istot. Teraz. W tym momencie cienka lina się przerwała, a gilotyna spadła na wasz łeb... Wbiegłem cicho do labolatorium, tylnymi drzwiami. Nie miałem zamiaru się jakoś kryć. Mijałem różne sale, a po drodze zabijałem wszystkich, których napotkałem.
Roztrzaskane czaszki, poćwiartowane kończyny, krew wszędzie... Niedługo nie będzie w tym śmietniku żadnej żywej istoty. Żadnej... Byłem cały we krwi. Jakie to śmieszne, gdy uciekają ode mnie, a to i tak nic nie da. Wbite, nadziane, roztrzaskane, nadgryzione, poćwiartowane, zmiażdżone zwłoki, które leżą na korytarzach i w salach. Puste oczy zwiastujące śmierć. Zemsta... Wbiegłem na kolejny korytarz, kolejne piętra mnie czekają. Później za drzwi, które otworzyły się na ogromną, białą salę, pełną wszelkich urządzeń do analizy i tortur. Krzesła, które były więzieniem ogromnej ilości ghouli. Ostrza, które wbijały się w ich kagune. Nożyce, który cięły ich części ciała, w tym kagune. Metalowe ręce, a zamiast paznokci- noże, które wręcz wycinały kakuhou z ciała ghoula. Środki odurzające, blokujące kakuhou, osłabiające kagune... Pełne przerażenia i nienawiści oczy, które były bezsilne i wręcz błagały o litość. Spragnione krwi i mięsa ghoule, które wariowały na fotelach, próbując się oswobodzić. Więzione w klatkach jak zwierzęta. Poniżane, deptane i wyśmiewane. Nie miają litości nawet dla dzieci. Nawet dla kobiet. Nawet dla starców. Nawet dla ciężarnych kobiet. Dla nikogo. Ich oczy wyrażały pogardę, nienawiść płynącą z ich zepsutego do szpiku kości serca. Na białych ścianach, krew. Na podłodze, krew i fragmenty wnętrzności, ciał... Okropny widok. Nikt nie chciałby tego oglądać. I jak? Jak mam okazać miłosierdzie dla tych szmat? Na pewno nie. Nie zniżę się do tego poziomu. Pokażę wam, co znaczy rządza krwi i zemsty jednookiego ghoula... Byłem na podwyższeniu i patrzyłem na nich z góry. Moje kagune już się wyrwało z kakuhou. Kochane... Też chce to skończyć. Moje szkarłatne oko wyszło na żer. Zacząłem klaskać, a w sali zabrzmiało echo. Wszystkie oczy zwróciły się na moją osobę.
-Brawo! Brawo! Piękne przedstawienie! Aż mi się rzygać chce, gdy was widzę...
-J-jednooki?! Kto go tu wpuścił! Ochrona!- krzyknął jeden z dowodzących.
-Ochrona ci nie pomoże biedaku. Już jej tu nie ma. Przykro mi...
-Cholera! Przynieście quinique! Szybko!
Co moje oczy widzą? Są tak zdesperowani, że muszą użyć quinique? Zabawa się dopiero zaczyna, jak widzę. Zacząłem schodzić po licznych schodach do nich. Pora przerwać tą grobową ciszę...
-Dwa aniołki w niebie... Piszą list do siebie. Piszą, piszą i rachują... Ile odnóg potrzebują...- zszedłem na ostatni poziom pomieszczenia i pokazałem im sześć odnóg kagune. Bawmy się! Podbiegłem i momentalnie wbiłem jedną z odnóg w ich szefa oraz wgryzłem się w jego szyję.
-Mmm... Niezły jesteś... A teraz- giń...- zabiłem go, a później skierowałem wzrok na pracowników.
-Ktoś chętny?
Zacząłem ich masowo zabijać, dusić, gnieść i żreć. Po chwili, białe ściany sali zmieniły kolor na czerwony, a ghoule zostały uwolnione. Dziękowały mi i uciekły z labolatorium. Zostało ostatnie piętro. Już nie mogę się doczekać...
 ---
Ostatnie piętro i ostatnie ofiary z tego labolatorium... Aż mi się smutno robi, że zostało ich tak mało. Ale, ale... Nie ma zabawy bez ran, co nie? Przede mną znalazł się oddział zaopatrzony w quinique. No, no... Zapowiada się parę blizn, co? Mówi się trudno i zabija się dalej! Zacząłem szarżować na nich i zabijać początkowe płotki. Jednak nie musiałem czekać długo na grubszą rybę... Pojawił się przede mną masywny typek z całkiem niezłym quinique, a za nim kolejni. Chyba ich nie doceniłem... Szkoda, że nie mają już kogo ratować. Jeżeli wybiję ich, labolatorium będzie puste i niezdatne do użytku. Przedtem zniszczyłem wszystkie akta, maszyny, ich system i inne tego typu rzeczy. Wcześniejsze labolatorium stało się bezuzyteczną ruiną. Przykro. Aż łezka się w oku kręci... Nagle czarnowłosy typek zaczął biec ku mnie. Cholera, nie jest dobrze, sam to przyznam. Jestem już trochę zmęczony. W końcu wybiłem kilkaset osób, nie wliczając maszyn... Próbowałem zrobić unik, ale nie udało mi się. Quinique tej szmaty przejechało po moim brzuchu, kończąc na plecach. Cholera, rany po quinique nie goją się tak szybko... Mam ich wszystkich dość.
-Dobranocka się skończyła... Pora spać... Słodkich snów...
Po moich słowach wbiłem kagune w jednego, a jego quinique wbiło się w drugiego i tak dalej i tak dalej. Efekt domina. Wszędzie krew... Aż miło się na to patrzy... Dobra, pora wyjść z tego bagna. Poza tym, mam parę ran, które wypadałoby opatrzyć i zregenerować. Na drogę wziąłem gryz z jakiegoś ciała i wybiegłem z labolatorium...
---
Przemieszczałem się przez las, wbijając kagune w drzewa, dość wysoko. Nagle ujrzałem kogoś siedzącego na polanie... Nie potrafię go rozpoznać. Jest już dość ciemno i średnio coś widzę z tej odległości. Nie mam kocich oczu, a przynajmniej tego nie odkryłem. Trzymałem się brzuch, w miejscu, gdzie ten typek zrobił mi ranę. Niestety krew z rany, kagune i innych części mojego ciała skapywała na polanę, co przyciągnęło uwagę tego osobnika.
-Takeshi?-zapytał ten ktoś... Zaraz, kobiecy głos. Ona zna moje imię? Kim ona jest? Znam ją? Zbliżyłem się do polany, schodząc niżej po drzewie, wbijając oczywiście w nie kagune. Spojrzałem na dziewczynę, a ze mnie nadal skapywała krew. Misaki... Co ona tu robi?
-M-Misaki? 
<nastepne opowiadanie>
<Misaki?>
Ilość słów: 1072

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz