sobota, 20 stycznia 2018

Od Corazona do Melusine

Dzień rozpocząłem rutynowo. Czyli wstać rano, ogarnąć się i coś zjeść. Jak tylko zrzuciłem z siebie kołdrę, poczułem, że to będzie raczej kiepska sobota. Ale cóż, ahoj przygodo! Naciągnąłem na siebie bocianie gniazdo i ruszyłem w kierunku kuchni. Tam zaatakowała mnie pierwsza zmora dzisiaj. Puste półki na jedzenie. A przynajmniej te przeznaczone dla mnie. No cóż, a mogłem jeszcze wczoraj po lekcji integracyjnej pójść zakupy zrobić. Niestety lenistwo rzecz ciężka.
Spiąłem włosy w kucyka, przemyłem twarz i najciszej jak tylko mogłem, wyszedłem, żeby nie obudzić przypadkiem mojego współlokatora.
Jakimś niewytłumaczalnym cudem udało mi się wyjść z akademika za pierwszym podejściem. Uradowany takim obrotem spraw, chciałem ruszyć w stronę spożywczego, lecz pewna istotna rzecz nie dawała mi spokoju. Mianowicie, nie wiem, gdzie jest tu jakiś sklep. Postanowiłem poczekać przed bramą do terenu szkoły. Może ktoś będzie tędy przechodził i nadarzy się okazja, żeby spytać o drogę.
I tak oto, po dwudziestu długich i zimnych minutach stania na dworze i wietrze pojawiła się jakaś dziewczyna. Miała długie jasne włosy oraz twarz okrytą szalikiem.
– Heeej! – krzyknąłem, nie zastanawiając się długo – Wiesz może, gdzie tu jest jakiś spożywczak?
Blondynka wzdrygnęła się zaskoczona.
– Tak – odpowiedziała melodyjnym głosem – Ale czy ty zdajesz sobie w ogóle sprawę z tego, która jest godzina?
– Absolutnie – odparłem najzupełniej szczerze z szerokim uśmiechem na twarzy – Najpewniej poranna. A tak przy okazji, nazywam się Corazon Calon'Dur.
– Melusine d'Arquien. – spojrzała na mnie, po czym westchnęła – Właśnie sama szłam zrobić jakieś zakupy, więc jak chcesz, to możesz się ze mną zabrać.
O tak, to nawet lepsze niż wskazanie kierunku. Mam pewność, że się nie zgubię po drodze.
– Jasne, normalnie życie mi ratujesz.
– Nie ma problemu, tylko proszę, nie krzycz z rana.
Pokiwałem głową i ruszyliśmy w nieznane. Nie zaszliśmy daleko, gdy przejeżdżający samochód ochlapał nas mokrym błotem czy jak to się tam nazywa. Udało mi się przyjąć większość śniegu na siebie.
– Cała jesteś? – spytałem, otrzepując płaszcz.
– Mniej więcej – pokiwała głową, żeby zrzucić trochę tej pluchy – Corazon, czemu z twojej ręki leci dym?
– Wiedziałem, że to jednak będzie kiepski dzień...

< Mel, jakoś poszło >
Ilość słów: 355

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz