poniedziałek, 22 stycznia 2018

Od Dirhaela do Shane'a

Co. Tu. Się. Odpierdoliło?
Wciąż nie mogłem uwierzyć w to, co się przed chwilą stało. Zrobiłem taktyczny, obronny krok do tyłu w kierunku otwartych drzwi, by w razie czego mieć łatwiejszą drogę ucieczki. Chociaż... czy miałem się czegoś bać? W końcu próbował użyć na mnie swoich mocy, ale mu to nie wyszło. Zabawne. Nie sądziłem, że moje pieczęcie będą aż tak dobrze działać na, jakby to nazwać, "negatywne" osoby. Ale że od razu odrzuciło go na ścianę? Raczej nie był demonem czy tam upiorem. Ajć, miałem nadzieję, że go to jakoś bardzo nie bolało. Nie chciałbym go stale uszkodzić czy coś w tym stylu. Chyba powinienem go przeprosić, ale jedynym, na co było mnie stać, było wpatrywanie się w niego niczym ciele w malowane wrota, lecz...
Czy piętnastolatek naprawdę byłby aż tak wulgarny?
Nadal byłem trochę bardzo zaniepokojony samym sobą.
- To twoja sprawka…? - Jego drżący głos, przepełniony esencją złości i wkurwienia, wyrwał mnie z zamyślenia.
Lekko przekręciłem głowę w geście niezrozumienia, a potem rzuciłem okiem na podłogę pokrytą pierzem. Muszę przyznać, to całkiem urocza sceneria, zważywszy na okoliczności, w których się znajdowaliśmy.
- Że to? - wskazałem palcem na jedno z piórek, które jeszcze nie zdążyło opaść na ziemię po jego nagłym wtargnięciu. Jako że było ono blisko mnie, to złapałem je dłonią, a palcem przejechałem po jego nazbyt miękkich chorągiewkach. - Nie. Był tu taki pierdolnik, kiedy już tu przyszedłem — mówiłem spokojnym tonem. - Czyli może jakieś pół godziny, godzinę temu — dodałem.
China, jakby wiedząc, że właśnie nieomyłkowo wskazałem ją jako sprawczynię, popatrzyła się na mnie z wyraźnym wyrzutem i żalem. Wybacz piesku, twój pan ciebie nie zabije — ale mnie już z chęcią tak. Ciemnowłosy zacisnął swoją dłoń w pięść i odwrócił się w moją stronę z jeszcze większą wrogością i nienawiścią w oczach. Zrobiłem kolejny kroczek w tył i uniosłem dłonie w geście rezygnacji i poddania się.
On mnie serio zabije. Udusi, podpali, pokroi, zakopie, odkopie, jeszcze raz podpali, a to, co pozostanie (czyli pewnie nic) wrzuci do oceanu, by nikt po mnie nie płakał i o mnie nie pamiętał. A na początku z wyglądu uznałem go za miłego, uroczego i przyjaznego człowieczka. No ale cóż...
- Mam spróbować cię uspokoić czy po prostu sobie pójść? - spytałem.
- Co, kurwa? - Ruszał dłońmi, jakby nadal próbował wykrzesać z siebie resztki mocy.
- Czyli mam sobie pójść. - Zmusiłem sam siebie do lekkiego uśmiechnięcia się, ale i tak wiedziałem, że wyszło mi to co najmniej żałośnie.
Rzuciłem okiem na Jerome, wciąż siedzącego na szafie. Miałem pewnie słuszne wrażenie, że cała ta sytuacja karmi jego kocią duszę pełną pogardy. Kiwnąłem głową, dając mu znak, by poszedł ze mną, ale nawet nie drgnął, tylko wciąż wpatrywał się w rozwrzeszczanego współlokatora. Jeśli woli z nim zostać to nie będę mu tego zabraniać. Skoro różowooki ma psa, to powinien lubić zwierzęta, do których też zaliczają się kotki. Raczej nie zrobi grubasowi krzywdy, by się na mnie zemścić, prawda...?
"Przepraszam kotku, mam nadzieję, że jakoś to przetrwasz"; powiedziałem do siebie w myślach.
Popatrzyłem po raz ostatni w kierunku mojego współlokatora, którego imienia wciąż nie znałem i o które nawet teraz nie ośmieliłbym się spytać. Pomachałem mu i równie szybko opuściłem pokój, słysząc cały czas za sobą jakieś bluzgi. Zamknąłem drzwi i oparłem się o nie plecami.
- Ech, dziecko... - westchnąłem zrezygnowany, lecz momentalnie zakryłem sobie usta dłonią i pokręciłem głową.
Automatycznie, sam z siebie nazwałem go dzieckiem. Pieprzonym dzieckiem. Zamknąłem oczy. Nie. Znowu o tym myślę. Nie powinienem tego robić. Wziąłem kilka głębokich wdechów i wydechów tak na uspokojenie.
Uciekłem. Zrobiłem to, z czego chyba byłem dumny, lecz czy tym samym nie sprawiłem, że ten chłopak mnie znienawidził? Oby nie. Z pomieszczenia za mną nadal dobiegały jakieś wrzaski i jazgotanie, ale ja już nie chciałem tam wracać. Potrzebowałem ciszy, spokoju i odpoczynku od tej całej ferajny... i pomyśleć, że z chłopakiem spędziłem może z cztery minuty. Czy ja naprawdę wytrzymam z nim jako współlokatorem przez następne dni, tygodnie, miesiące...? Prędzej to albo on mnie zabije, albo ja sam siebie. Jemu, oczywiście, nie zrobiłbym krzywdy. Z uwagą poprawiłem ciemny krawat zdobiący moją szyję i się wyprostowałem. Zacząłem iść wzdłuż korytarza akademika. Nie było tu nikogo. Może to lepiej? Chciałem włożyć rękę do kieszeni, by sprawdzić, czy zabrałem ze sobą telefon, ale wtedy poczułem, że nadal mam coś w dłoni. I tym przedmiotem okazało się to samo piórko, którego jakimś cudem nie zostawiłem w pokoju. No cóż, trudno. Wyrzucić już go nie wyrzucę, bo zostanie mi na pamiątkę po pierwszym spotkaniu ciemnowłosego chłopaka. Może wkleję je sobie do dziennika...? Tak, to brzmiało, jak dobry plan. Schowałem je do kieszeni, która jednak była pusta. Świetnie. Nie miałem ze sobą telefonu, papierosów ani niczego innego, czym mógłbym się zająć, dopóki współlokator nie ochłonie. O ile oczywiście kiedyś to zrobi.
Wyszedłem na zewnątrz, zastanawiając się nad tym, co ze sobą zrobić. Nie chciało mi się zwiedzać szkoły. Po krótkiej chwili namysłu zdecydowałem się pójść do tego samego lasku, w którym wcześniej byłem. Po co? Sam nie wiem. Czyżby moja podświadomość chciała, bym był jak najdalej od rozgniewanego różowookiego? Spojrzałem na zegarek, znajdujący się na moim nadgarstku; wskazywał osiemnastą. Hmn. Moim planem było wrócenie do domu koło dziewiętnastej, może dwudziestej.
- Przepraszam... - Cichy szept rozległ się zza moich pleców.
Odwróciłem się, ale nikt tam nie stał. Kiedyś oszaleję, naprawdę. Minąłem pierwsze drzewko, należące do tej połaci zieleni. Otoczyła mnie cisza i względny spokój. Powinienem się teraz nimi nacieszyć, ponieważ wkrótce będzie mi to odebrane. Idąc, poczułem, że na coś nadeptuję i że to coś pęka. Wzdrygnąłem się od tego niespodziewanego dźwięku i zdziwiłem się własnym tchórzostwem. A przecież to była zwykła gałąź, nic więcej. Schyliłem się i ją podniosłem, po czym wykonałem nią kilku ruchów w powietrzu niczym czarodziejską różdżką. Właśnie! Niby nie jestem magiem, tylko szamanem, ale i tak przydałby mi się jakiś patyk, który posłużyłby mi do rysowania Kręgów na większych powierzchniach. W końcu nie będę cały czas machał samym jednym paluszkiem, prawda? To niepraktyczne i niewygodne, także moim celem na ten spacer stało się znalezienie odpowiedniej gałęzi do zrobienia sobie laski. Ile czasu mi to zajęło? Sam nie wiem, jednak... znowu czułem się obserwowany.
- Jesteś tutaj? - spytałem z nadzieją, że odpowie mi ta mała dziewczynka.
Cisza. Stanąłem, by dać jej czas na zastanowienie się.
- Czego szukasz? - powiedziała i pojawiła się przede mną.
- Jakiejś długiej gałęzi czy coś w tym rodzaju.
- Pomóc ci? - rzekła z nieukrywaną radością.
- Tak, poproszę — wymusiłem uśmiech.
Coś wewnątrz mnie chciało uratować ją przed wiecznym pobytem na ziemi. Czy to dlatego, że była mała? Obudził się we mnie instynkt macierzyński lub coś w tym stylu? Rodzice kiedyś mówili mi, że mam rękę do dzieci i że w przyszłości będę świetnym ojcem. Heh, gdyby tylko wiedzieli...
Podczas całych tych poszukiwań spróbowałem zadać jej kilka pytań między innymi o to, czy pamięta, jak się nazywa, kim byli jej rodzice i tak dalej, ale na nic nie odpowiedziała albo nie znała odpowiedzi.
- Proszę Pana, znalazłam! - zawołała mnie z zadowoleniem, pokazując mi wręcz idealny patyk, mierzący na oko mierzący prawie dwa metry, czyli więcej, niż miała ta dziewczynka. - Dobrze się spisałam? - spytała.
- Bardzo dobrze. - Podała mi go, gdy do niej podszedłem. - Mów mi Dirhael — przedstawiłem się, a ona zrobiła zdziwione oczy. Położyłem dłoń na jej głowie. - Jeśli będziesz potrzebować pomocy, to pozwalam ci do mnie przyjść. - Gdy tylko skończyłem mówić, rozpłynęła się w powietrzu.
Dlaczego "pozwalam"? Dzięki użyciu tego słowa mała będzie mogła przejść nawet przez moje bariery. A jeśli o pieczęciach mowa...
O cholera.
Wcześniej pozwoliłem mojemu współlokatorowi na jednokrotne przekroczenie drzwi. A to oznaczało, że po tym, jak zamknąłem je za sobą, on został uwięziony w pokoju bez jakiejkolwiek możliwości wyjścia z niego. Cholera, cholera, cholera. Teraz na pewno mnie zabije. Spojrzałem na zegarek, który wskazywał dziewiętnastą pięćdziesiąt osiem. Prawie dwie godziny... przyspieszonym tempem zacząłem wracać do akademika.
~*~
Nieco zdyszany, podszedłem do drzwi z numerem siedemnaście, jednak zanim zapukałem do środka, odczekałem chwilę, by mój oddech nieco się uspokoił. Poprawiłem krawat, przeczesałem włosy dłonią i nacisnąłem na klamkę.
W pokoju było już czysto; a to znaczyło mniej-więcej tyle, że pióra nie walały się po podłodze. Byłem w szoku, że współlokator je posprzątał. Naprawdę, nie spodziewałem się tego po nim. A co aktualnie robił? Leżał w łóżku, cały opatulony kołdrą, a na jego brzuchu leżał laptop z podłączonymi słuchawkami nausznymi. Kiedy zobaczył, że wszedłem do pokoju, chyba zastopował to, co oglądał i zaczął mi się przypatrywać z wyraźną nieufnością. Czy powinienem zacząć rozmowę? Gdy już chciałem otworzyć usta, on mnie uprzedził.
- Po co ci to? - spytał. Wiedziałem, że chodziło mu o ten długi patyk.
- Potrzebuję go do moich rytuałów — przyznałem, opierając gałąź o szafę. Cholera, źle to zabrzmiało. Bardzo źle. Chłopak zrobił minę, jakbym właśnie mu powiedział, że jestem seryjnym mordercą i lubię zabijać ludzi podczas snu. - Jestem szamanem i, no, czasami zdarza mi się przyzywać duchy? - Dziwnie mi było o tym mówić. Zauważyłem, że ciemnowłosy naciska spację i znów zaczyna wpatrywać się w ekran. - Ech. Nieważne. Zapomnij.
Podszedłem do walizki i zacząłem się rozpakowywać, ponieważ wcześniej nie zdążyłem tego zrobić. Ciuchy powiesiłem w szafie, a wszystkie rzeczy, potrzebne mi do szkoły i nie tylko, położyłem na pustym biurku. Usiadłem przy nim i wyjąłem dziennik, ignorując mojego współlokatora, który właśnie mówił coś do ekranu. Z kieszeni wyjąłem piórko i położyłem je pomiędzy stronami, zastanawiając się, co pomiędzy nimi napisać, narysować, ale nie wpadłem na żaden pomysł. Zrezygnowany, zamknąłem "pamiętniczek" i ponownie schowałem go do torby. Spojrzałem na zegarek, który wskazywał dwudziestą pierwszą. Niby było jeszcze wcześnie, ale i tak czułem się zmęczony i najchętniej położyłbym się spać, by przygotować się na pierwszy dzień w nowej szkole, na który wręcz nie mogłem się doczekać...
Wziąłem za sobą ręcznik i zamknąłem się w łazience. Tak, ciepły prysznic to było coś, czego potrzebowałem, jednak po wyjściu z niego zorientowałem się, że nie zabrałem ze sobą piżamy. Nie pozostało mi nic innego, jak owinąć się ręcznikiem i tak poszukać zguby. Raczej nie zgorszę czymś takim mojego współlokatora, prawda? Cóż, gdy wyszedłem z łazienki, to miałem wrażenie, że nawet mnie nie zauważył. Podszedłem do szafy i z niej wyciągnąłem to, co potrzebowałem, czyli krótkie spodenki z pasującą koszulką. Miałem wrażenie, że zapomniałem o czymś jeszcze... o kocie. Gdzie on był? Spojrzałem na górę mebla, gdzie wcześniej był, jednak tam teraz była tylko pustka. Na podłodze go nie było, na moim łóżku też nie... i dopiero spoglądając na łoże ciemnowłosego, znalazłem Jerome. Zdrajca. Leżał po jednej stronie chłopaka, a po drugiej była China. W sumie ulżyło mi, że nie stała mu się krzywda, ale... No cholera, ukradł mi kota. Z takim nastawieniem wróciłem do łazienki, gdzie się ubrałem, więc zajęło mi to dosłownie chwilę, nim wróciłem do części sypialnianej. Kiedy już zdjąłem okulary, by położyć do łóżka, usłyszałem za sobą czyjś głos.
- Masz zdjąć te pieprzone pieczęcie, jasne? - rozkazał.
Cóż, w sumie jestem mu to winien. Pokręciłem głową i skupiłem się, by aktywować swoje moce. Najpierw podszedłem do okna, potem do drzwi po to, by to i to dotknąć, a na koniec stanąłem przed chłopakiem. Wykonałem jeden Krąg tuż nad jego głową, który następnie na niego opadł i klasnąłem w dłonie, by zakończyć to całe 'przedstawienie'.
- Proszę — powiedziałem, lecz nie otrzymałem odpowiedzi. Zacząłem kierować się w stronę mojego łóżka. Jedna rzecz nadal nie dawała mi spokoju. - Słuchaj... - zacząłem. - Ile masz lat? - spytałem.
- Osiemnaście — odparł.
Odetchnąłem z ulgą, a on spojrzał się na mnie jak na idiotę. Nie był piętnastolatkiem, tak jak początkowo sądziłem. Wiedziałem, że nie mógłby mi się spodobać ktoś sporo młodszy. Byłem od niego "tylko" albo może "aż" cztery lata starszy. Czyli kiedy ja byłem w jego wieku, on miał... czternaście lat. Nie, stop, koniec rozmyślań.
Usiadłem na łóżku, a kątem oka zobaczyłem, że z moim biurkiem było coś nie tak. Rzeczy, które na nim wcześniej leżały, teraz... lewitowały. To sprawka tego różowookiego; byłem tego pewny. Właśnie unosił swoją dłoń do góry, a gdy ją opuścił, wszystkie przedmioty upadłym z głośnym dźwiękiem na podłogę. Uśmiechnął się i wrócił do oglądania.
- Serio? - westchnąłem. - Magicznie uzdolniony? - nie oczekiwałem odpowiedzi.
Szczerze? Nie chciało mi się tego sprzątać; zrobię to jutro. Położyłem się do łóżka i przykryłem się kołdrą, ale czegoś mi brakowało. Poduszki. Czyżby współlokator wziął moją w zamian za zniszczoną swoją? Nie chciało mi się o to kłócić, nie teraz.
- Powiesz mi jeszcze jedną rzecz? - zacząłem. Uraczył mnie spojrzeniem. - Jak się nazywasz?
- Shane — rzucił beznamiętnie.
"Shane"; powtórzyłem kilkukrotnie w myślach.
Całkiem ładne imię. Na pewno zapamiętam je na długo.
- Dobranoc — powiedziałem. Po kilku krótkich chwilach oddałem się w objęcia Morfeusza.

< Shane? >
Liczba słów: 2123

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz