piątek, 19 stycznia 2018

Od Shane'a

Pogoda dzisiejszego dnia była iście doskonała. Słońce nie prażyło, chmury na błękitnym niebie dawały cień, a wiatru prawie w ogóle nie było; jedynie od czasu do czasu delikatnie jakiś podmuch powietrza łaskotał kosmyki włosów. Będąc w totalnej rozsypce emocjonalnej po obejrzeniu od nowa całego Hannibala i zdania sobie sprawy, że czwarty sezon nigdy nie ujrzy światła dziennego – załamałem się. W ciszy odłożyłem laptop z kolan, aby następnie wbić swoje zranione oczy w jasną ścianę. Dlaczego ten piekielny Bryan Fuller musiał wyrządzić całemu światu taką krzywdę?! Przecież zostawienie tysięcy jak nie milionów widzów w niepewności przez całą, obrzydliwą wieczność to jawny, nieokiełznany sadyzm! No i jak żyć w tym okrutnym świecie pozbawionym empatii? Nie da się! Rzuciłem rozeźlony wzrok na laptop, którego istnienie przyprawiało mnie o załamanie nerwowe oraz emocjonalne. A tak dokładniej to twórcy tych przeklętych seriali, którzy nie śpieszą się zbytnio z następnymi sezonami. Jakim sadystą trzeba być, by kazać mi czekać na następny odcinek Mindhuntera… rok?! To jest po prostu paranoja! Niedorzeczność! I jak tu być spokojnym…?!
Przekląłem pod nosem, wstałem z łóżka, aby znaleźć się jak najdalej od tego nasienia szatana zwanego laptopem. Tfu… Swój wzrok skierowałem na okno, za którym panowała przepiękna pogoda. Mimo bycia totalnym zwolennikiem pozostawania w domu podczas czasu wolnego to jednak coś mnie ruszyło, aby skorzystać z tego, że dwór nie zamienił się w toster do przypiekania ludzi. Nienawidziłem gorąca. Uwielbiałem za to chłodne temperatury, zimno… Fascynujące, że mieszkam na wyspie, na której stopnie Celsjusza nie spadają poniżej dziesięciu… Ja tutaj naprawdę jestem z przypadku… Cicho westchnąłem, gdy zamknąłem za sobą drzwi od pokoju. Oczywiście nie wyszedłem z akademika bez słuchawek oraz telefonu, jak na razie aż tak nie zgłupiałem, by wyjść do ludzi bez nich. Jeszcze by ktoś pomyślał, żeby ze mną porozmawiać… niedoczekanie. Skrzywiłem się, gdy ujrzałem feralne drzwi, którymi ostatnimi czasy udało mi się dostać w twarz. Wstyd nawet o tym myśleć, a co dopiero mówić… Po przekroczeniu progu wyjściowych drzwi akademika uderzyło mnie rześkie powietrze. Dzięki Bogu, że moje wnioski na temat panującej pogody okazały się trafne. Nie zniósłbym prażącego mnie na węgiel słońca. Nawet na samą myśl o tym robi mi się gorąco…
Do szkoły Auris moja kandydatura została przyjęta zaledwie kilka dni po jej napisaniu oraz dostarczeniu. Tak naprawdę ta decyzja o dołączeniu była dosyć spontaniczna i mało przemyślana. Nie mając i tak dalszych perspektyw na całe swoje życie, postanowiłem rozpocząć tu naukę… To trochę beznadziejna i mało zjawiskowa przyczyna jak na moją osobę, ale cóż. Najwidoczniej tak miało po prostu być. W Lalien, zanim dołączyłem do Auris, nigdy nie byłem. Miasto to było dla mnie na ten moment czystą, nierozwiązaną jeszcze zagadką. Nie miałem pojęcia, co gdzie się znajduje, gdzie można się udać, aby nie spotkać natrętnych postaci i tak dalej. Domyślacie się, że nie mam w naturze proszenia innych o przysługi, i to jeszcze pod postacią oprowadzenia mnie po tym miejscu. Byłem wręcz przekonany, że podczas mojej uroczej wyprawy zdążę się zgubić. Wypuściłem powietrze z płuc, lekko zrezygnowany swoją osobą  przyśpieszyłem kroku, aby jak najszybciej znaleźć się za ogrodzeniem szkoły.
~*~
Wcale się nie zgubiłem. Wcale. Zamknąłem oczy, starając się nie wybuchnąć. Po prostu wiedziałem, że się zagubię w tej plątaninie uliczek, kawiarenek oraz domów. Jak zwykle los musiał sprawić, abym cierpiał za swoje wszystkie grzeszki. Tylko dlaczego akurat teraz? Nerwowo potarłem dłonią czoło, naprawdę nie wiedziałem, gdzie jestem. Mój zmysł orientacji musiał gdzieś się zgubić przy porodzie… Tak samo, jak ja teraz. Nagle do moich uszu doszedł przeraźliwy jazgot, jakby same wrota piekieł się otworzyły. Moja brew uniosła się znacznie, gdy zobaczyłem, że w moją stronę w przeraźliwie szybkim tempie biegnie rozpędzona kula futra. Rudy pocisk zmierzał na wprost mnie. Szczekanie z każdym susem kreatury się zwiększało, aby w końcu zaatakowało ono swoimi łapkami moje nogi. Mimowolnie uśmiechnąłem się, spoglądając na skaczącą kulę sierści. Ukucnąłem, aby pogłaskać tego małego stwora. Spod długiego rudawo-białego włosia wystawała skórzana obroża, na której była chyba zawieszona jakaś zawieszka. Złapałem ją w palce, aby dowiedzieć się czegokolwiek o tej uroczej kreaturze wydającej tak potworne dla ucha dźwięki. Ten jazgot był naprawdę piekielny. Na srebrzystej zawieszce jedynie, co było zapisane to imię psiny – China. Żadnego numeru telefonu czy adresu. Właśnie telefon! Przecież istnieje takie coś jak mapa! Dlaczego jestem aż takim debilem…?
- Jak można nazwać tak psa. – mruknąłem cicho, drapiąc suczkę za uchem. Nie miałem pojęcia co z nią zrobić. Nie posiadając żadnego numeru telefonu, nie byłem w stanie oddać jej właścicielom. China była naprawdę uroczym stworzonkiem. Nawet byłem w stanie przeżyć ten jazgot, który cały czas wydobywał się z jej drobnego ciałka…
~*~
Wystukałem palcami na klawiaturze hasło do Netflixa – maraton z Black Mirror trzeba kiedyś zacząć. Czyjeś nie tak małe koniec końców ciało wskoczyło na łóżko i wepchnęło mi swoja uroczą główkę w ekran. Mimowolnie się uśmiechnąłem i pogłaskałem Chinę po pyszczku. Tak. Wziąłem jakiegoś kundla z ulicy do domu. Jestem albo debilem, albo budzi się we mnie instynkt macierzyński.
Nie wierzę w samego siebie. Naprawdę.

China > klik

Liczba słów: 824

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz