czwartek, 15 marca 2018

Od Corazona do Melusine

Deszcz. Padał deszcz. Jedyny bodziec jaki do mnie z początku docierał, zanim dopuściłem do świadomości to co się właśnie stało. Złapali Mel. Przystawił jej nóż do gardła i zaczął powoli się cofać. Spróbowałem się ruszyć.
– Zabiję ją, jeżeli się zbliżysz. Ostatnio przegiąłeś pałę, czas się odwdzięczyć... – powiedział. – Chłopaki, bierzcie go, a ja sobie się zajmę tym aniołkiem.
Momentalnie stanąłem jak wryty. Myśl, kurwa myśl! Co robić? Ruszę się to ją zabije, nie ruszę się to... Wolałem nawet nie rozpatrywać tych możliwości. Najpierw muszę dowiedzieć się po co tu przyszedł i czego od nas chce. Może coś dam radę wynegocjować i ją wypuści. Wyglądał znajomo... Mówił, że przegiąłem. To on był tam w zaułku! Zebrał baty i chce się zemścić! Kurwa, kurwa, kurwa! Mel znowu jest w niebezpieczeństwie z mojej winy.
– Puść ją! – krzyknąłem – To o mnie ci chodzi, prawda?! Możemy się dogadać! Moje życie za jej życie!
– Doprawdy? W takim razie mam o wiele lepszy układ! – zaśmiał się i zaczął wsuwać dłoń pod bluzkę Mel. – Moi ludzie obiją cię i przytrzymają, a ja na twoich oczach wezmę dziewczynę. A później własnoręcznie cię zatłukę.
Czułem wzbierający nieokiełznany gniew, rozpacz, a przede wszystkim bezradność. Miałem wrażenie, że czegokolwiek bym nie zrobił i tak się nie uda.
Napotkałem wtedy spojrzenie Śpioszka. Była przerażona. Ale w jej błękitnych oczach widać było coś jeszcze. Coś jakby kazała mi uciekać. Ludzie tego człowieka zbliżali się powoli, żeby mnie oskrzydlić. Rzuciłem Mel czułe spojrzenie poparte uśmiechem.
– Mel, nie martw się, obronię cię choćby nie wiem co. – powiedziałem pewnym i spokojnym tonem. Sam się nawet zdziwiłem jak on brzmiał – Wybacz, ale to co tu się zaraz stanie nie będzie przyjemne...
– C-Cora... P-Proszę... – szepnęła.
– Zaufaj mi... – mówiłem, a w moim głosie wzbierała wściekłość na nich i samego siebie – Po prostu mi zaufaj, dobrze?
– Ma ci sie nie stać najmniejsza krzywda...
Po jej policzku zaczęły spływać łzy. To wystarczyło, żeby gniew przeważył na rozsądkiem. Ludzie tego człowieka byli coraz bliżej mnie. Klasnąłem w dłonie i z pobliskiej ziemi utworzyłem włócznię. Rzucili się na mnie, a ja wywijałem nią, żeby choć kilku się wycofało. Nie było to proste. Co chwilę któryś z nich próbował zajść mnie od tyłu czy z jakiegoś innego martwego punktu. Byłem w o tyle dobrej sytuacji, że żaden z nich nie miał broni palnej. Co nie oznaczało, że byli bezbronni. Większość z nich posiadała pałki i noże. Zamachnąłem się i rozległ się donośny trzask. Drzewiec włóczni pękł na głowie jednego z mężczyzn. Nie miły widok. Nie da się chyba przywyknąć do widoku zmiażdżonej głowy i wypływających oczu... No cóż, zawsze to jeden mniej. Jeszcze tylko ośmiu i zostanie szef ze swoimi dwoma przydupasami. Udało mi się jeszcze powalić dwóch zanim resztki włóczni kompletnie się nie nadawały do użycia.
– Mówiłem żebyś się nie ruszał! – krzyknął i przyłożył nóż mocniej do twarzy Mel – Naprawdę chcesz, żeby coś się stało temu aniołkowi?!
Momentalnie znieruchomiałem. Trzeba się śpieszyć. Mężczyźni rzucili się na mnie w jednym momencie. Udało mi się odskoczyć. Szczęściem byli niedoświadczeni i w sumie to nawet dość głupi. Szybko klasnąłem w dłonie i utworzyłem wokół nich sześć ścian, które połączyłem tworząc pudło. Z wewnątrz dochodziły krzyki i rozpaczliwe skrobanie ścian. Po czym szybką transmutacją zmniejszyłem rozmiar klatki miażdżąc znajdujących się w środku ludzi. Rozległ się tylko nieprzyjemny plask, przypominający przerzucanie surowego mięsa oraz trzask pękających kości. Ze szczelin i pęknięć w ściankach wypływała bezkształtna mieszanina krwi, fragmentów kości oraz narządów wewnętrznych razem z ich zawartościami. Szefa gangu i jego dwóch pomagierów zamurowało. Wolałem nawet nie myśleć co przeżywa teraz Mel. Trzeba było działać. Ruszyłem na nich póki byli jeszcze oszołomieni. Byli daleko, a ja byłem zbyt wolny. Pierwszy raz zacząłem żałować, że moja ręka jest ze stali, a nie z czegoś lżejszego... Właśnie! Stal ma w sobie węgiel! Powinno się udać zmniejszyć jej ciężar, zwiększając ilość węgla w stopie. Problem leżał jednak w wytrzymałości. Nie miałem pewność jak długo mi wtedy proteza wytrzyma. A chuj z tym, najwyżej trzeba będzie się streszczać zanim ręka się rozpadnie. Klasnąłem i przy okazji zmiany materii, zrobiłem z niej ostrze. Taak... Zdecydowanie teraz była lżejsza, a przez to ja szybszy. Dziwnie się biegło bez zbędnego obciążenia. Dzielącą nas odległość pokonałem w kilka sekund.
– A-Aidan! Abelard! Załatwcie go szybko! – mówił nerwowo wycofując się do tyłu. Dwaj jego przyboczni spojrzeli po sobie po czym jeden ruszył na mnie.
– NIE MA TAKIEJ OPCJI! – wypowiedziałem gniewnie przez zaciśnięte zęby. Po czym wyskoczyłem do przodu i wykonując cios gazeli poderżnąłem bliższemu gardło. Trysnęła krew, a długowłosy mężczyzna padł na ziemię i charcząc zaczął się topić we własnej krwi.
– Aidan! Z-z-załatw go! – widać było, że jest przerażony. Cofając się upadł, ale dalej trzymał Śpioszka. Odczołgiwał się do tyłu.
– Tak, tak... Wiesz co Lu? Zbieraj dupę w troki i wypierdalaj, bo tylko przeszkadzasz. – powiedział beznamiętnym tonem.
– T-tak... T-tak jest. – podniósł się i poprawił chwyt na blondynce. – Ruszaj się idziemy!
–Śpioszku! – rzuciłem się desperacko do przodu. Nie mogłem jej stracić. Chyba tylko niezwykłe szczęście sprawiło, że się wywaliłem. Miecz Aidana świsnął tuż nade mną. Gdyby nie ten upadek, już nie miałbym głowy.
– Corazon! – pisnęła, po czym dostała w głowę i zemdlała.
– Zatłukę... Zatłukę... Po prostu zajebie – powtarzałem jak w transie kiedy się podnosiłem.
Ten co zwał się Aidan, chyba był wyżej postawiony niż sam oprawca Mel. A to nie zwiastowało nic dobrego. Zwłaszcza fakt jakim była jego umiejętność władania mieczem. Chciałem ruszyć dalej, byle tylko złapać tamtego typa i uratować Śpioszka. Niestety drogę zagradzał mi ten szermierz. Kurwa, nie zdążę go pokonać i dogonić ich zanim gdzieś nie znikną. Pozostawało mi tylko jakoś go pokonać i wydusić informacje.
– Nie lepiej się poddać? I tak nie dasz rady, więc po co masz ryzykować własne życie dla kogoś innego?
– Zamknij się! – przyjąłem postawę obronną i powoli ruszyłem w jego kierunku. Lepiej z nim uważać.
– Oho, jaki gniewny, jaki agresywny! – zaśmiał się.
Krążyliśmy naprzeciw siebie wyczekując dogodnego momentu na atak. Deszcz przestał padać. Był to znak na rozpoczęcie walki. Jak dźwięk gongu na ringu. Ruszyliśmy niemalże w jednym momencie. On ze swoją kataną, ja ze swoim ostrzem na ramieniu. Ciszę panującą wokoło przerywały co chwilę odgłos zderzających się ostrzy. Odskoczyłem w bok próbując uniknąć pchnięcia. Jednak on był odrobinę szybszy. Poczułem jak zimne ostrze rozcina mój bok. Rana piekielnie bolała, ale na szczęście nie była głęboka i nie naruszyła jamy brzusznej. W innym wypadku już by mi się wnętrzności na zewnątrz wylały. Kolejny łut szczęścia.
Wydawało mi się, że walka trwa już dobrą godzinę. Obaj byliśmy mocno poobijani. Jednak to on miał przewagę. Krwawiłem z wielu ran po jego atakach. Jakby tego było mało, moja proteza już ledwo co się trzymała. On natomiast był tylko obity i miał jedną może dwie porządne rany po moim ostrzu. Staliśmy tak i wpatrywaliśmy się w siebie ciężko dysząc.
– Wiesz chłopcze... Nic do ciebie nie mam... Ale będę musiał cie zabić... – wydyszał.
– Możesz sobie próbować... – splunąłem krwią, po czym klasnąłem w dłonie i zmieniłem wodę z deszczy w parę. To powinno dać mi przewagę. Zdjąłem buty, żeby ciszej się poruszać. I podkradłem się do niego od tyłu. Chciałem zadać cios, który by go zwalił z nóg, ale nie zabił. Ledwo dałem radę się zorientować kiedy się odwrócił i zrobił sztych. Zdążyłem się tylko lekko zasłonić protezą, zanim ostrze przebiło się przeze mnie. Udało się je trochę zbić z trasy i ominęło punkty witalne. 
– Nieźle, ale to i tak za mało by oszukać moje zwierzęce zmysły – powiedział, po czym wyciągnął ze mnie ostrze. Upadłem plując krwią. – I zobacz teraz będę musiał cie dobić, a tak to byś szyb...
Przerwałem mu moim szaleńczym śmiechem. Wreszcie zrozumiałem o co chodziło. On nie odebrał mi możliwości korzystania z kręgów. On moje ciało zmienił w jeden z nich. W takim wypadku pora złożyć temu dziadowi wizytę.
– I z czego się tak śmiejesz! – warknął na mnie – Za chwilę umrzesz! Z czego ty się do cholery śmiejesz!
– Zobaczysz... – uśmiechnąłem się. Dotknąłem zdrową ręką rdzenia protezy, który na szczęście był cały i transmutowałem siebie. Świat momentalnie się zatrzymał, a zewsząd zaczęły wyskakiwać te czarne łapki. Zapomniałem już jakie to uczucie być rozkładanym na atomy. Otworzyłem oczy w pustej białej przestrzeni. Znajdowałem się tam ja, on i moja Brama Prawdy. Dziad jak zwykle się uśmiechał w ten nienaturalny sposób.
– No, no, no, nie spodziewałem się ciebie tu po raz drugi młody alchemiku. – nachylił się w moim kierunku.
– Tak, tak. Dajmy sobie na wstrzymanie z czułościami i tą gadką o karze i złamaniu zakazu, ok? Trochę mi się śpieszy i...
– Wiem. Chcesz odzyskać część swojej mocy, ale co masz na wymianę?
– Moja lewa noga. – odpowiedziałem bez chwili wahania – A i jeszcze jakbyś mógł mi tę ranę po jej oderwaniu załatać w zamian za pół roku mojego życia.
– Rok
– Za rok to musiałbyś dorzucić więcej mocy albo załatać mi te dziurę w brzuchu. – spojrzałem kamiennym wzrokiem w tę postać bez twarzy, bez czegokolwiek, poza moją prawą ręką i otoczką z mojej alchemii. – Głupi nie jestem i nie dam się wykiwać.
– Dobrze, ale zatamuje tylko krwawienie rany w brzuchu. – uśmiechnął się nienaturalnie szeroko. – Dokonałeś wymiany alchemiku, już w twoim odczuci możesz powiedzieć czy słusznej czy nie.
– Oj, zamknij się w końcu... Nie tobie oceniać. Jeśli tylko to sprawi, że uratuje Mel, to było warto... Wyjście jest takie same jak wtedy? 
– Oczywiście! – uśmiechnął się bardziej tajemniczo niż zwykle – Do następnego, alchemiku... Do następnego...
Otworzyłem swoją bramę i zostałem do niej wciągnięty. Znów miałem uczucie jakby głowa miała mi eksplodować od natłoku informacji.
Ocknąłem się w pozycji w jakiej mnie przeniosło. Czas znów zaczął płynąć. I wtedy poczułem piekielny ból po utracie kończyny.
– Jak to zobaczę? – dopytywał się Aidan –Co się stało z twoją nogą?!
– Powiedzmy, że zainwestowałem w przyszłość... – powiedziałem krzywiąc się z bólu. Klasnąłem w ręce i wytworzyłem dziesięć włóczni, które przebiły Aidana. Udało się pominąć najważniejsze narządy. Zrobiłem sobie na szybko jeszcze protezę nogi. Chociaż bardziej to przypominało drewnianą piracką nogę.
– No to, powiedz mi teraz dokąd zabrali Mel... – powiedziałem tonem cichym, acz pełnym gniewu i wściekłości. Długo się opierał, ale po dwudziestu minutach okładania pięściami poddał się i w końcu podał adres. Gdy tylko skończył mówić, szybko dobiłem go skręcając mu kark...

<Mel? Wybacz tego raka, coś mi nie szło>

Ilość słów: 1742

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz