piątek, 23 lutego 2018

Od Dirhaela do Shane'a

<poprzednie opowiadanie>
Samotna kropla zimnego deszczu spłynęła po moim policzku.
Kurwa.
Otworzyłem usta jakby ze zdziwienia, ale równie szybko je zamknąłem, gdy kolejna fala wszechogarniającego bólu zalała mój umysł. Bardzo powoli zacząłem odliczać od dziesięciu w dół, by zająć myśli czymkolwiek innym. Ten rytuał... był to cholernie zły pomysł. Co mnie podkusiło, by go przeprowadzić i pokazać Shane’owi? Skarciłem samego siebie w myślach, odwracając się na pięcie w stronę chłopaka. Zrobiłem krok do przodu, a wierzchem dłoni wytarłem kolejne mokre, deszczowe ślady ze swojego policzka. Rozejrzałem się. Panował tu już najzwyklejszy półmrok; słońce już dawno zdarzyło schować się za linią drzew, a jedynie jego promienne resztki oświetlały otaczający nas las. Westchnąłem z rezygnacją. Pierwszy raz tu byłem i nawet nie mogłem stwierdzić, skąd tu przyszliśmy. Byliśmy... całkowicie zgubieni, zdani na łaskę lub niełaskę natury i własnych wspomnień. Minąłem wciąż i na szczęście nieodzywającego się ciemnowłosego. Oparłem się o najbliższe drzewo, a opuszkami palców przejechałem po jego zimnej, twardej korze.
Myśl, Dirhael, myśl. Jak się tu znalazłeś?
~*~
Zlał mnie. Tak totalnie, całkowicie.  Zero emocji, zero jakiegokolwiek przejęcia...
- Czy możemy już wracać? – mruknął. – Nudzę się i jest już ciemno.
- Zdziwiłbym się, gdyby ciebie cokolwiek zainteresowało. – odparłem, mocniej zaciskając dłoń na kijku. Dupek. – Jak chcesz.
- Cudownie – warknął i zaczął iść przed siebie.
Prychnąłem. Opierając się o moją laskę, próbowałem wstać, lecz był to trudniejsze, niż początkowo sądziłem. Przed oczami zrobiło mi się ciemno, a w głowie zaczęło mi piszczeć, jakby tuż obok mnie startował jakiś odrzutowiec, co w otaczającym nas cichym lesie  było aż zbyt irracjonalnym porównaniem. Pisk ten przerodził się z pozoru w lekki ból głowy,  który dopiero z czasem nabierał na sile.
- Poczekaj – powiedziałem w  jego stronę, ale on nawet nie omieszkał się zatrzymać. 
W końcu udało mi się stanąć na nogach. Wziąłem głęboki wdech, wydech i nie zważając na to, gdzie idę, ślepo podążyłem za nim.
...w złą stronę.
~*~
- Modlisz się? – usłyszałem jego głos, a zaraz po tym poczułem niezbyt lekkie kopnięcie w łydkę.
Momentalnie, automatycznie zgiąłem nogę, co sprawiło, że przejechałem czołem tuż po twardej korze znajdującego się przede mną drzewa. Nawet się nie zorientowałem, kiedy podczas moich rozmyślań zacząłem się o nie opierać. Cicho syknąłem z bólu, odsunąłem się od tej jakże niebezpiecznej roślinki i ze złością spojrzałem się na wiecznie zdegustowanego Shane’a. Przyłożyłem dłoń w bolące miejsce na moim czole i zacząłem je rozmasowywać. Jeśli pozostanie mi po tym ślad... Przygryzłem wewnętrzną stronę dolnej wargi i się wyprostowałem.
- Myślę. Nie widzisz? – powiedziałem. – Tobie też by się to czasami przydało.
- Od pieprzonych piętnastu minut? – fuknął, ignorując drugą część mojej wypowiedzi.
- Piętnastu...? – Cicho powtórzyłem.
Aż tak długo mi to zajęło? Spojrzałem się w niebo. Wciąż nie była to jakaś duża ulewa, ale mżawką też bym tego nie nazwał. Następnie mój wzrok powędrował na chłopaka. Chociaż miał założony kaptur, to i tak z łatwością dostrzegłem jego ciemne włosy posklejane przez wodę. Gdzieniegdzie z nich skapywały pojedyncze kropelki, które następnie opadały mu na bluzę. Już chciałem powiedzieć „przeziębisz się”, lecz ostatecznie ugryzłem się w język. Jeśli on, będąc w bluzie, przeziębi się, to ja ubrany w cienką, jasną koszulę najprawdopodobniej umrę. Tak — założenie jej na wyprawę do lasu to kolejny przykład mojego nieistniejącego geniuszu. Dla potwierdzenia swoich myśli palcami przejechałem na początku po rękawie górnej części stroju, który tak, jak się spodziewałem, był już mokry, a następnie włożyłem dłoń w swoje zmierzwione włosy. Po tym była ona jeszcze wilgotniejsza, więc wytarłem ją w spodnie. Chwila. Do mojej głowy wpadł równie genialny, co i prosty plan. GPS. Przeszukałem kieszenie, ale nie znalazłem w nich potrzebnej mi rzeczy – telefonu. Cholera. Dlaczego zawsze, gdy go potrzebuję, to zapominam wziąć go z domu? Z nadzieją spojrzałem się wprost w oczy różowookiego.
- Masz przy sobie telefon? – spytałem.
Lekko drgnął; czyżby też na to wcześniej nie wpadł? Po krótkiej chwili poszukiwań ponownie włożył ręce do kieszeni i pokręcił głową na „nie”. Cóż, pozostało nam dalsze podążanie na oślep. Mniej-więcej, chociaż mniej, pamiętałem, z której strony przyszliśmy. To był chyba nasz jedyny trop i zarazem ostatnia deska ratunku. Może gdybym wcześniej podczas chodzenia obserwował las, a nie tylko ziemię przede mną, to pewnie znałbym całą trasę, ale teraz już nic nie mogłem zmienić, prawda? Kiedy chciałem ruszyć, zorientowałem się, że nie mam przy sobie kijka. Leżał on z dwa metry ode mnie, więc po podejściu do niego, schyliłem się i złapałem go. Wyprostowałem się, jednak wraz z tą czynnością po moim ciele przeszła nieprzyjemna fala zimna. A może to bym tylko wiatr? W każdym razie sam siebie objąłem, lecz nic to nie dało; jedynie wyczułem, że moja skóra stała się naprawdę zimna, jakbym był jakimś nieumarłym, a nie szamanem.
- Idziemy – powiedziałem, chociaż bardziej by pasowało „rozkazałem”.
Zrobiłem krok do przodu, ale jego odchrząkniecie, zatrzymało mnie przed wykonaniem kolejnego.
- Czego jeszcze nie rozumiesz? – rzekłem.
- Stamtąd przyszliśmy – powiedział tonem, jakby zwracał się do kogoś głupiego lub do co najmniej dziecka.
- Wiem, debilu. Musimy wrócić. Zgubiłeś nas.
- Ja? JA?!
Wiedziałem, że powoli zaczyna się w nim gotować. Westchnąłem w oczekiwaniu na jego wybuch. Pięć, cztery, trzy, dwa, jeden... ale nic nie powiedział. Spojrzałem się na niego ze zdziwieniem. Ach, teraz już rozumiałem, o co mu chodziło. Jego drżąca dłoń była wyciągnięta w moją stronę. Wahał się.
- Nie chcesz zemdleć w lesie, co? – powiedziałem obojętnie. Zgiął jeden z wyciągniętych palców. Czyżby jednak chciał tego użyć? – Nawet nie próbuj mnie wkurwić. – Kąciki moich ust nieznacznie uniosły się do góry. – Rozumiemy się?
Prychnął, mrucząc coś pod nosem. Schował dłonie do kieszeni i zaczął kierować się w moją stronę.
Grzeczny chłopczyk.
~*~
- Jesteś pewny, że wiesz, gdzie idziemy? – spytał, gdy po kolejnych kilkunastu minutach nadal nie było widać żadnych śladów cywilizacji.
- Nie. – Postawiłem na szczerość.
Shane zatrzymał się.
- Pierdolisz.
- Nie pierdolę.
Rozpościerające się nad nami korony drzew zastąpiły drogę kroplami deszczu, wciąż spadających z ciemnogranatowych chmur. Gdzieś w oddali zagrzmiało, co wywołało ciarki na mojej zziębniętej skórze. Nie, nie bałem się burz, ale usłyszenie grzmotu, przedzierającego się przez leśną ciszę było dla mnie zbyt dużą anomalią, której mój umysł nie był w stanie pojąć. Przystanąłem, ścierając nowo opadniętą kroplę z policzka. Byliśmy zgubieni. Bez dalszego planu nic nie zadziałamy. Opuściłem głowę. To było niedorzeczne — dwójka dorosłych facetów zgubiła się w lesie zaraz po tym, jak jeden z nich pokazywał drugiemu przywołanie duchów.
- Właśnie – powiedziałem. – One powinny wiedzieć.
Shane po usłyszeniu, że znowu gadam z samym sobą, spojrzał się na mnie z wyraźną niechęcią. W tym momencie nie liczyło się dla mnie to, co on sobie pomyśli. Wzrokiem rozpocząłem poszukiwania żywo-nieżywych istot, które tylko ja mogłem zobaczyć, ale... nie było ich tu.
- Cholera.
Dlaczego, gdy ich potrzebuję, to nie mogę ich znaleźć? Moje poziomy wkurwienia i bezradności z każdą sekundą wzrastały.
- Już? Skończyłeś? – spytał.
Kiedy chciałem mu coś odpowiedzieć, poczułem swędzenie w nosie. Schowałem twarz w dłonie i kichnąłem, po czym przetarłem sobie nos. Świetnie, zajebiście. Czyżby coś zaczynało mnie brać?
- Na zdrowie – usłyszałem damski głos, bynajmniej nie należący do Shane’a.
Serce z radości zaczęło mi szybciej bić. Była tu ta mała dziewczynka, która przez poprzednie kilka dni mnie odwiedzała. Może... może ona byłaby w stanie wskazać nam drogę do akademika? Niby była tylko martwym dzieckiem, ale jako duch mogła dużo zdziałać.
- Gdzie jesteś? – spytałem, rozgadawszy się za nią.
- Tutaj.
Spojrzałem się do góry, skąd ją właśnie usłyszałem. Siedziała na drzewie, a konkretnie na jednej z gałęzi. Była smutna albo raczej zmartwiona.
- Dlaczego tu jesteś, kiedy pada? Przeziębisz się...
- Zgubiliśmy się – wskazałem na towarzysza w niedoli. – Wiesz może jak...
- Czy mógłbyś się w końcu kurwa zamknąć?! – wykrzyczał Shane. Czyżby jego wkurwomierz wyjebał ponad skalę?
- O co ci chodzi? – spytałem spokojnie.
- Jesteśmy w środku pieprzonego lasu, a ty, zamiast robić cokolwiek, zaczynasz rozmawiać z pierdoloną gałęzią!
- Nie z gałęzią, tylko z duchem... – zacząłem.
- Przeszkadzam wam? – spytała z lękiem. – Mam sobie pójść...?
- Nie, zostań z nami, proszę – starałem się ją uspokoić. – Daj mi trzy minuty, proszę? – zwróciłem się do ciemnowłosego. Ze złości zacisnął mocniej szczęki, podszedł do najbliższego drzewa i dla rozładowania emocji zaczął je kopać. Zignorowałem go i znów moja uwaga skupiła się na małej. – Wiesz, jak stąd dotrzeć do szkoły?
- Do szkoły? – powtórzyła. Przyłożyła dłoń do czoła, zmrużyła oczy i się rozejrzała. – Tam! – wskazała palcem na obszar znajdujący się po mojej lewej stronie.
- Czekaj, tam jest Auris? – dopytałem.
- Mhm – pokiwała głową.
- Jesteś pewna?
- Mhm – ponowne kiwnięcie.
I... zniknęła. Nawet nie zdążyłem jej podziękować. Tylko teraz pozostawało pytanie: czy miała rację. Cóż, tego będziemy musieli przekonać się na własnej skórze. Jeszcze kilka sekund wpatrywałem się w gałąź, aż dopóki kilka kropel deszczu nie spadło na moje okulary, tym samym rozmazując mi widok na cały świat. Nie widziałem sensu w wycieraniu ich, bo i tak przyniosłoby to odwrotny skutek. Włożyłem dłoń we włosy. Teraz były już całkowicie mokre, tak samo, jak cały ja. Koszulka, spodnie, buty... mógłbym robić za żywą konewkę, naprawdę. Kątem oka przyjrzałem się już nieznęcającemu się nad drzewem chłopakowi. Hmn... on też nie był w najlepszym stanie.
- Wiem, gdzie jesteśmy. Chodź – powiedziałem.
Wraz z wypowiadanymi przeze mnie słowami w lesie zerwał się wiatr. Silny, zimny wiatr, który zadziałał na przemoczonego mnie jak gwóźdź do trumny. Lekko zacząłem drżeć.
- Pięć metrów przede mną – powiedział.
- Co? - Nie rozumiałem, o co mu chodziło.
- Masz iść pięć metrów przede mną.
- Dlaczego?
- Nie ufam ci – stwierdził z pogardą.
- Jak sobie chcesz – wzruszyłem ramionami.
Zrobiłem pierwszy krok w kierunku, który wskazała dziewczynka. Nadzieja na nowo rozbłysła w moim sercu, chociaż z każdą chwilą czułem, jak siły zaczynały mnie opuszczać. Z trudem łapałem oddech i to nie było winą mojej kondycji. Po kilku minutach spędzonych w ciszy w oddali zauważyłem zarysy budynków, wyłaniających się spomiędzy drzew.
~*~
O mało co z radości nie ucałowałem klamki, gdy w końcu dotarliśmy pod drzwi z dumnym numerem siedemnaście. Z kieszeni wyjąłem do nich klucz i próbowałem włożyć go do zamka, co w połączeniu z półmrokiem panującym na korytarzu, nie było prostym zadaniem. Po zrobieniu tego przekręciłem go, co otworzyło wejście do naszego pokoju. Spojrzałem się w lewą stronę, gdzie stał Shane.
- Zasada pięciu metrów nadal obowiązuje? – spytałem. – Shane, jesteśmy już w domu.
- Ale nadal ty tu jesteś. – Prychnąłem.
- I tu będę. Nasze łóżka dzieli mniej niż pięć metrów, wiesz?
Dopiero po powiedzeniu tego zdania zdałem sobie sprawę, że zabrzmiało ono jak groźba. On chyba też tak to odebrał. Otworzył usta w geście zszokowania, ale szybko je zamknął, jakby zrezygnował z powiedzenia czegokolwiek. Drgnął. Przekręciłem oczami i wszedłem do środka. Nie musiałem długo czekać, by dołączył do mnie. Zapaliłem światło, które w połączeniu z moim wcześniejszym ciągłym przebywaniem w ciemnościach sprawiło, że oczy zaczęły mnie piec. Która była godzina? Nie wiedziałam i chyba nie chciałem wiedzieć. W końcu rano trzeba będzie wstać do szkoły… Ajć, od natłoku myśli ból głowy znowu dał o sobie znać. Podszedłem do mojej torby i lekko się uśmiechając, wyjąłem z niej proszki przeciwbólowe. Z opakowania wziąłem cztery, które bez popijania z łatwością przełknąłem. W pewnym momencie usłyszałem trzaśnięcie drzwi, ale nie tych wejściowych, tylko od łazienki. Po chwili z wnętrza tamtego pomieszczenia było słychać lanie wody. Czyli Shane poszedł się myć. Nie dziwię mu się, w kocu obaj byliśmy… mokrzy. O cholera. Nie wiem, jakim cudem, ale wyleciało mi to z głowy. Spojrzałem się pod siebie. Tak… stałem teraz w wielkiej kałuży wody i błota, przyniesionych przez buty. Zresztą nie tylko to było przyczyną tej małej powodzi. Spodnie, włosy, bluzka… robiłem za małą, rozpłakaną chmurkę. Ba, koszula od nadmiaru wody zaczęła prześwitywać. Zapamiętam to na przyszłość. Ponownie spojrzałem na plamę. Westchnąłem. Kompletnie nie miałem siły, by ją sprzątnąć, ale wcześniej czy później i tak musiałbym to zrobić. Akurat miałem chwilę czasu, zanim współlokator wyszedłby z łazienki.
Kiedy już skończyłem, to oparłem się o drzwi wejściowe. I czekałem. Boże, ile można się myć? Oczy powoli mi się już zamykały, byłem blisko zaśnięcia na stojąco. Dopiero kolejne trzaśnięcie drzwi było w stanie mnie rozbudzić. Shane wyszedł z łazienki, zmierzył mnie wzrokiem od stóp do głów i położył się na swoim łóżku.
- Będziesz tam jeszcze wchodził? – spytałem, ziewając.
Zakrył się kołdrą, mrucząc coś pod nosem. Westchnąłem. Wziąłem swoje rzeczy i skierowałem się do łazienki. Marzyłem tylko o tym, by mieć już to wszystko za sobą. Zdjąłem wszystkie ubrania i wszedłem pod prysznic. Odkręciłem ciepłą wodę, która miała zbawienny wpływ na moje zziębnięte ciało, ale z każdą sekundą wydawała mi się ona coraz zimniejsza, więc ustawiłem ją na maksa. Jednak to nic nie dało; zamiast wrzątku poleciał lód. Z moich ust wyrwało się głośne „kurwa”.
Jeszcze bardziej zziębnięty położyłem się w moim cieplusim, miękkim łóżku. Opatuliłem się kołdrą, a po kilku minutach zasnąłem.
~*~
Czy znacie to uczucie, kiedy zamiast budzika, budzi was przeogromny ból głowy? Właśnie to mi się przytrafiło. Wierciłem się, kręciłem, ale upragniony sen nie nadszedł. Powoli czułem, że zaczynam odpływać, stało się to, czego się najbardziej obawiałem – małe narzędzie tortur zadzwoniło. Opatuliłem się mocniej kołdrą, a uszy zakryłem dłońmi. Nie, proszę, tylko nie to. W końcu hałas, spotęgowany spazmami bólu, zrobił się nie do wytrzymania, więc wyściubiłem głowę i rękę spod ciepłej tkaniny, by sięgnąć po telefon i go wyłączyć. Cisza zadziałała kojąco na moje nerwy, ale wiedziałem, że to tylko początek koszmaru. Założyłem okulary, by lepiej widzieć cały świat. Tuż przed oczami miałem widok na współlokatora, który też najprawdopodobniej został obudzony przez alarm, ale tak, jak ja, jeszcze nie ruszył się z wyrka. Opierając się na rękach, podniosłem się do pozycji siedzącej. I wtedy złapał mnie lekko brzmiący, lecz duszący kaszel. Zakryłem usta dłonią. Zapowietrzyło mnie i nie mogłem złapać oddechu; poczułem nieprzyjemne ciepło na twarzy. Gdy ten dziwny „atak” ustał, wziąłem kilka głębokich wdechów i wydechów. To było cholernie nieprzyjemne. Chwyciłem za chusteczkę, znajdująca się na stoliku nocnym i wydmuchałem nosa. Nagle też zrobiło mi się niesamowicie zimno. Czy bierze mnie jeszcze dodatkowo gorączka? Świetnie. Sięgnąłem po opakowanie proszków przeciwbólowych, które brałem poprzedniego dnia. Zawartość pudełeczka wysypałem sobie na dłoń. Jednak tabletka, dwie, trzy, pięć, siedem, osiem... może wystarczy. Wszystkie oczywiście naraz wziąłem, a potem je przepiłem wodą. O tak, po tym na pewno zrobi mi się znacznie lepiej. Znów położyłem się na łóżku, przed czym zdjąłem okulary. Nie ma takiej opcji, bym dziś poszedł do szkoły. I co z tego, że to dopiero mój drugi dzień tutaj? Cóż, może potem pójdę do pielęgniarki, by mi to usprawiedliwiła. Pod kołdrą przyjąłem pozycję embrionalną, by było mi jeszcze ciepłej. Przykryłem się nią tak, by było mi widać tylko twarz. Ponownie kichnąłem. A co zrobił w tym czasie Shane? Dopiero co wstał z łóżka i zaczął szykować się do szkoły, od czasu do czasu darząc mnie pogardliwym spojrzeniem. Zamknąłem oczy, bo w tej chwili pragnąłem oddać się w Objęcia Morfeusza, ale...
- Dlaczego nie wstajesz? – spytał, o dziwo, całkiem miłym tonem. Pewnie udawał.
- Spać mi się chce... – zacząłem wymieniać. – Głowa mnie boli... Źle się czuję... - kontynuowałem korowód rozpaczy i nieszczęścia, co chwilę przerywając go pociągnięciem nosa. – Zimno mi... – Wtuliłem się w poduszkę, znajdująca się pod moją głową.
- I? – Złapał mnie kolejny atak kaszlu.
- I to tyle... – dopowiedziałem.
Usłyszałem trzask drzwi od łazienki. Aha, więc to tyle z jego troski, tak? W sumie mogłem się tego spodziewać. Jednak skoro już sobie poszedł, to w końcu miałem szansę, by zasnąć! W łóżeczku było mi tak miło i przyjemnie, i przytulnie... Odpłynąłem, albo raczej: straciłem kontakt z rzeczywistością.
~*~
Coś twardego najpierw dotknęło moją nogę, potem kolano, brzuch i ramię, ale poza zwykłymi pomrukami niezadowolenia nie zareagowałem na to. Dlaczego? Bo nie miałem siły i ochoty.
- Wstawaj, śmieciu – to coś tym razem wbiło się w mój polik. Powolnie otworzyłem zmęczone oczy i spojrzałem się na postać z sadystycznym uśmieszkiem na ustach stojącą przede mną.
- Shane? – szepnąłem. Nie sądziłem, że mój głos będzie aż tak słaby. Zauważyłem, że trzymał w dłoni moją laskę. – Odłóż ją, proszę...
- Odłożyć? – Użył swojej mocy, by unieść ją w powietrze, a następnie upuścił ją na podłogę. Zmroczyło mnie, więc nic nie powiedziałem.  – Wstawaj do szkoły – rozkazał.
- Nigdzie nie idę – powiedziałem naburmuszony. Jestem już dorosły, mogę robić to, co chce, prawda?
- Czyżby? – Jego dłoń się uniosła, lecz to zignorowałem.
- Mhm. – Całkowicie zakryłem się kołdrą.
Trzymałem dłoń na materiale i nagle poczułem, że coś próbuje mi ją wyrwać.  Chciałem za nią chwycić, ale było już za późno – nieznana siła zdążyła porwać mój skarb, moje schronienie, wysoko nad łóżko. Wyciągnąłem rękę przed siebie, ale bez wstawania z łóżka nie dałbym rady jej dosięgnąć.
- Shaaaane – powiedziałem, patrząc się na niego z wyrzutem, skulając się jeszcze bardziej. – Zimnoo mi. Oddaj – Wskazałem nad siebie i pociągnąłem nosem z powodu kataru.
Nie zareagował.
- Shaneee – powtórzyłem jego imię.
Nadal brak reakcji. Prychnąłem i odwróciłem się tak, by leżeć do niego plecami.
- Pierdol się – powiedziałem na sam koniec, pokazując mu środkowy palec prawej dłoni.

< słodka kluska >
Liczba słów: 2875

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz