czwartek, 1 lutego 2018

Od Sorayi do Kagamiego

Byłam nieco niespokojna, gdy Kagami wziął Katsuję na barana. Mój brat, mimo początkowego strachu, od razu go polubił. No ładnie, jeszcze tego brakowało, by Gbur zaskarbił sobie miłość mojego słodkiego braciszka. Chciałam zaprotestować, nie pozwolić, gdy czerwonowłosy zaczął biegać. Nie ufałam mu. A co, jeśli upuściłby małego? Lub tak mocno wsadził piłkę do kosza, że ta by trafiła Katsu? Ten gburowaty matoł jednak uważał, a maluszkowi nic się nie stało. Odetchnęłam z ulgą, gdy postawił mojego brata na parkiecie. Potem odszedł. Potraktował mnie jak powietrze, jakby w ogóle mnie tam nie było. Wzięłam głęboki oddech, gdy chłopak mnie mijał, a zrobił to szerokim łukiem. To już było po prostu wybitnie chamskie. Co ja jestem, jakaś trędowata?! Z coraz mocniej pulsującą żyłka na czole zabrałam Katsuyę z tej przeklętej sali gimnastycznej.
Gdy położyłam małego spać, wyszłam z jego pokoju i poszłam do swojego, aby odłożyć skrzypce do futerału. Zagrałam do snu Katsuyi jego ulubioną melodię, tą, którą kiedyś ułożyłam z Dorianem specjalnie dla niego. Ach, co to były za czasy... Kiedyś wszystko było inne. Teraz... Teraz jest tylko pustka w sercu. Pusta i samotność, które zawładnęły mną, by już nigdy nie dopuścić do mnie szczęścia. Spojrzałam na godzinę na wyświetlaczu swojego telefonu. Dochodziła dwudziesta, a to znaczyło, że musiałam już się zbierać do wyjścia. Byłam umówiona z braćmi do kina jak co dwa tygodnie. Dzisiaj też miałam nocować u Tobirayi, mojego najstarszego brata. Przebrałam się w coś bardziej odpowiedniego, po czym zeszłam na dół, krzycząc, że wychodzę.
Szłam ciemną uliczką na skróty, gdzie paliło się może z kilka latarni, aczkolwiek ich nikłe światło było za słabe, by ostatecznie oświetlić chodnik. Byłam już niedaleko kina, kiedy drogę zastąpiło mi kilkoro dresiarzy, a dokładniej rzecz ujmując, była ich czwórka. Zmierzali prosto w moją stronę. Wiedziałam już, co się święci, dlatego wyciągnęłam obie ręce z kieszeni i przystanęłam w miejscu. Choć konfrontacja była nieunikniona, to chciałam jakoś się z niej wymigać, co oczywiście okazało się niemożliwe. Wypuściłam powietrze z płuc, które wydobyło się z moich ust w postaci pary. Wieczorem temperatura potrafi spaść, ale nie aż tak. To zapewne sprawka jednego z tych typków.
– Kogo my tu mamy... – odezwał się jeden z nich. Jego głos od razu mi się nie spodobał.
– Zgubiłaś się? Może cię odprowadzimy? – zawył drugi, a reszta jego koleżków parsknęła śmiechem. Nie odpowiedziałam mu, jedynie obserwowałam ich ruchy. Otoczyli mnie, odcięli drogę ucieczki, co było do przewidzenia. – Ooo, nie odpowiesz? Nie wiesz, jak się języka używa?
– Zaraz ją nauczymy... – odezwał się ten najbliżej mnie. Ich zła aura biła od nich na kilometr. Po moim ciele przebiegł dreszcz. Jego uwaga nie spodobała mi się i to ani trochę. Kiedy chciałam wyminąć tego ohydnego sukinsyna, jeden z jego kumpli złapał mnie od tyłu. Jego obleśne łapy owinęły się wokół mojej talii.
– Zaraz zobaczymy, jak głośno potrafisz krzyczeć... ładnie pachniesz, kochanie... – Szept tego oblecha dotarł do mojego ucha. To podziałało na mnie jak płachta na byka. Wyswobodziłam z jego uścisku, jednocześnie wykręcając napastnikowi ramię. Nagle poczułam uderzenie. Jeden z nich pchnął mnie na ścianę, przez co moja głowa zaliczyła bardzo niemiłe spotkanie trzeciego stopnia o ceglastą powierzchnię. Poczułam tępy ból z boku głowy, który na chwilę przyćmił moje zmysły. Na kilka sekund straciłam kontakt z rzeczywistością i ta krótka chwila wystarczyła moim oprawcom do działania. Dobrali się do mnie. Ich ręce zaczęły docierać tam, gdzie nie powinny. Moja magia zaczęła działać, jednak ci skurwiele okazali się odporni na elektryczność oraz na ogień. Powoli zaczęłam panikować, aż w pewnej chwili... Stało się to, o co się akurat modliłam. Nie chciałam ich razić piorunami, bo bym ich z pewnością zabiła, lecz ktoś inny się z nimi rozprawił i ku mojemu zdumieniu... było to Kagami. Rozniósł tych gości w minutę. Nawet pokazał swoją magię.
Kolejny półbóg...
Ja to mam do nich pecha. No naprawdę. Los się na mnie uwziął...! Stałam oparta o ścianę, z coraz mocniej bolącą głową. W pewnym momencie poczułam, jak coś ciepłego spływa mi po włosach, ale postanowiłam to zignorować, a także narastające wymioty.
– P-poczekaj... – zawołałam za nim. – Zranili cię?
Nie wiem, co mną w tamtym momencie kierowało. Dostrzegłam wtedy, jak szkarłatna ciecz skapuje z jego dłoni na chodnik. Zacisnęłam usta, podejmując decyzję. Poza tym... chciałam się dowiedzieć, czemu on tak oschle mnie traktuje. Wątpię, by nadal miał za złe mi to wpadnięcie na niego w nocy. Tu musi chodzić o coś więcej...
– Wiem, że mnie nie lubisz, i nie musisz lubić, ale pozwól, chociaż, że ci to opatrzę. – Zrobiłam kilka kroków w jego stronę, jednak ten nawet się na mnie nie obejrzał. Mimo nerwów, które się we mnie kłębiły, całego nagromadzonego stresu, powinnam wybuchnąć. Dać upust emocjom, ale stało się ze mną coś, czego sama się po sobie nie spodziewałam.
– Proszę... chcę wiedzieć... czemu mnie tak nienawidzisz – rzekłam cicho, po czym objęłam się ramionami, czując, jak podmuchy zimnego wiatru owiewały moje ciało i szamotały rozwianymi włosami. – Chcę wiedzieć, dlaczego mnie nienawidzisz... – I właśnie wtedy pierwsze łzy spłynęły po moich policzkach. Jeszcze nigdy nie czułam się samotnie jak wtedy. Tak... odepchnięta. Patrzyłam na plecy Kagamiego, które przestały się ode mnie oddalać. Odwrócił się w moją stronę, popatrzył na mnie tym swoim wrogim spojrzeniem, które zapewne miało mnie wbić w ziemię, ale ja wcale tego nie czułam. Nadal mam w sobie wystarczająco wiele dumy, by nie dać się tak stłamsić. Podeszłam do niego powoli. Dbając o to, by nie upaść na glebę, która raz po raz zamazywała się przed moimi oczami. Gdy stanęłam wystarczająco blisko Kagamiego, sięgnęłam po jego krwawiącą dłoń. Nie wyglądał, jakby odczuwał ból, ale z tego, co wywnioskowałam po jego ranie, była ona dość poważna.
– Trzeba to przemyć i najlepiej zszyć. Chodź, zaprowadzę cię do mieszkania mojego brata. Tobiraya pracuje jako lekarz, więc ma w domu apteczkę. – Sięgnęłam do kieszeni po moją czerwoną wstążkę i najdelikatniej jak potrafiłam, zawiązałam mu ją wokół rozcięcia, tamując krew. – Chodź – rzuciłam cicho. Czując coraz silniejszy ból, z boku głowy zaprowadziłam czerwonowłosego do mieszkania Tobirayi. Gdy znaleźliśmy się na klatce schodowej, zapaliłam światło i zaczęłam przetrząsać kieszenie. Przy każdym ruchu głową myślałam, że zemdleję z bólu. Tak bolała... Wreszcie znalazłam klucze, których szukałam, włożyłam odpowiedni do zamka, przekręciłam i wreszcie, otworzyłam drzwi. Wchodząc do środka, zapaliłam w przedpokoju światło, jednocześnie zamykając za Kagamim drzwi.
– Idź do kuchni, jest za drugimi drzwiami w prawo. Zaraz przyjdę z apteczką. – Wskazałam drogę chłopakowi, zaś sama sięgnęłam po telefon, by zadzwonić do braci i powiedzieć, żeby na mnie nie czekali. Matayas dopytywał, co się stało. Pewnie poznał po głosie, ale nic mu nie powiedziałam, nie chciałam, by się niepotrzebnie martwili. Nie chciałam im marnować dobrej zabawy. Poszłam do łazienki, w szafce pod umywalką znalazłam pokaźnych rozmiarów apteczkę. Zabrałam ją, schylając się. Jak tylko się podniosłam, porządnie zakręciło mi się w głowie. Dzisiejszy obiad podszedł mi do góry, omal nie wydostając się na świat. Wzięłam się jakoś w garść. Odetchnęłam głęboko kilka razy, po czym weszłam do kuchni, gdzie czekał na mnie czerwonowłosy.
– Siadaj, opatrzę ci to.
< Kagami? Co dalej..? >
Licznik słów: 1170

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz