niedziela, 4 lutego 2018

Od Dirhaela do Shane’a

- Panienek się boisz? – zapytał Shane, dalej przy tym chichocząc. – A może ty pedał jesteś, co? Gałęzie z lasu wolisz?
Nie powiem... zamurowało mnie i to mocno.  Mój mózg złapał olbrzymiego laga systemu; zaciął się i nie chciał złapać kontaktu z otoczeniem. On to naprawdę powiedział? Nadal mi się śni? Uniosłem brwi w geście niedowierzania.  W swoich nieśmiesznych i idiotycznych żartach prawie trafił w sedno. Czy boję się panienek? Takich, co mnie podrywają, owszem.  Czy  jestem pedałem? Nieświadomie to zgadł czy wiedział od samego  początku? Nie, on by nie domyślił się czegoś takiego. I ta gałąź... Co ten biedak musiał przeżyć w swoim życiu, by myśleć o czymś takim, że mu się to kojarzyło tylko z jednym? Może sam to lubił? Aż zrobiło mi się niedobrze na samą myśl o tym. Poza tym... ten kijek miał prawie dwa metry długości.  Dwa metry, a ludzkie jelita mają około sześciu-ośmiu... ale i tak gdzie on chciał to zmieścić? Musiał mieć naprawdę ciekawą przeszłość. Nie, stop.  Zmierzyłem go jeszcze raz wzrokiem i się załamałem.
On jest po prostu, kurwa, debilem.
- A ty tak na poważnie? – spytałem.
Niczego nie byłem już pewien. Nawet tego, czy ten oto osobnik jest zdrowy na umyśle i czy ja sam nie zgłupiałem. A co zrobił Shane? Zamrugał parokrotnie niczym Hollywoodzka diva i przekręcił głowę. Spojrzał się w niebo, jakby czekał na jakieś zbawienie lub trochę mądrości oraz teatralnie westchnął. Nie rozumiałem tego człowieka ani trochę. Niby czułem, że tamto to był żart, ale nie do końca byłem tego pewny. Był jak kobieta, która mówi „domyśl się”, „zgadnij” lub „pf” i oczekuje tego, że każdy będzie wiedział, o co jej chodzi. Kolejny dziwak. I pomyśleć, że wariat taki, jak ja trafił do pokoju z innym wariatem; czysta poezja.
- Powinieneś być chyba teraz na lekcjach, co? – powiedziałem, by ten debil przypadkiem nie zdążył się odezwać.
Wypowiedziałem właśnie  najprostszy, najgorszy istniejący tekst, jaki może powiedzieć osoba starsza do młodzika. Aż poczułem zażenowanie samym sobą. Powiedzieć coś takiego takim spokojnym i wyrafinowanym tonem? Bycie przy tym niewzruszonym niczym góra lodowa, na którą pędzi Titanic?  Naprawdę, musiałem być jakimś potworem, psychopatą, socjopatą, czy kij wie czym...  chociaż kija bynajmniej nie porównałbym do siebie, a tym bardziej gałęzi czy czegoś innego w tym rodzaju.   Widziałem,  jak z każdą sekundą coraz bardziej gotowało się w moim jakże wspaniałym i ukochanym współlokatorze.
- A ty to co? Moja matka? – fuknął, a kolejny elokwentny i dojrzały tekst trafił do naszej dyskusji. – Następnym razem jak mnie obudzisz rano, to cię zabije. – wysyczał.
Tak szybko zmienił nastawienie?  Ciekawe, ale serio myślał, że przestraszę się słów jakiegoś dzieciaka, którego na początku znajomości uznałem za dziewczynkę? Nie ze mną te numery kochaniutki, oj nie.
- Powodzenia... – mruknąłem. – A jeżeli to tyle, to wybacz, mam lekcje.
Posłałem mu jeden z moich najcudowniejszych uśmiechów – czyli takich,  trwających zaledwie sekundę, po których moja twarz ponownie przybierała maskę obojętności. Odwróciłem się i zacząłem iść w stronę Mary Okami. Tak... z dwojga złego wolałem ją od tego dupka, nawet jeśli wiedziałem, że nasza rozmowa nie będzie należeć do tych przyjemniejszych. Cały czas trzymałem telefon w dłoni, a gdy chciałem go schować do kieszeni spodni, poczułem... coś.  Co?
Ból.
Przeraźliwy, ogromny ból, jakby coś próbowało rozerwać, spalić, zniszczyć każdą komórkę mojego ciała. Momentalnie straciłem zdolność racjonalnego myślenia; mięśnie odmówiły mi posłuszeństwa. Straciłem władzę w rękach i dlatego upuściłem telefon, a sam zgiąłem się w pół, by na sam koniec upaść na kolana na ziemię. Czy to tak wygląda zawał albo śmierć?
Nic nie słyszałem ani nie wiedziałem, co się wokół mnie dzieje. Nagle zdałem sobie sprawę z tego, że ktoś łapie mnie za ramiona, ale nie mogłem dostrzec tej osoby.  Szumiało mi w uszach. Dopiero po chwili zorientowałem się, że ten ktoś do mnie mówi, a z czasem zaczynałem rozumieć jego słowa.
- Dirhael? Dirhael? – Podniosłem głowę do góry. Różowowłosa dziewczyna klęczała tuż przede mną. – Słyszysz mnie? Co się dzieje? – spytała z troską.
Wziąłem głęboki oddech, otworzyłem szerzej oczy, a cały ten ból... zniknął, jak ręką odjął. Po prostu teraz nie czułem już nic, dosłownie. Zszokowany spojrzałem się na dziewczynę. To wręcz niemożliwe, bym w jednej chwili prawie umierał, z w drugiej byłbym zdrowy jak ryba. Ktoś musiał na mnie wpłynąć. Tylko kto? Dziewczyna przede mną wydawała mi się całkowicie niewinna, bo ktoś o tak niepozornym wyglądzie nie miałby takich mocy. A więc na celowniku pozostała mi tylko jedna osoba... ten pieprzony gówniarz Shane. Spojrzałem się za siebie w miejsce, gdzie on powinien być, ale już go tam nie było.  Uciekł? Tak szybko się przestraszył? Prychnąłem z niedowierzaniem. Kiedyś tego pożałuje, lecz po głowie chodziło mi jeszcze jedno pytanie: po co on to zrobił? Jaki miał w tym cel? Czy chciał się zemścić za to, że go tak najzwyczajniej w świecie... zostawiłem? Pokręciłem głową z niedowierzaniem. Jest jeszcze większym dzieckiem, niż początkowo sądziłem.
- Dirhael? Wszystko w porz... – zaczęła dziewczyna, ale nie pozwoliłem jej skończyć.
- Nic mi nie jest - przyznałem. – To było chwilowe. Nie powinno się więcej razy powtórzyć. – Cóż, co najmniej miałem taką nadzieję. Jego było na wszystko stać.
Podniosłem z ziemi mój telefon i się mu przyjrzałem.  Całe szczęście, ekran nie był pęknięty, a jedynie zobaczyłem na nim małą, ledwie widoczną rysę.  Schowałem go do kieszeni i ponownie usiadłem na trybunach.
- Jesteś pewien? Mogę zaprowadzić cię do szkolnej pielęgniarki... – zaproponowała.
- Nie, dzięki, nie trzeba – miałem ochotę dopowiedzieć jeszcze „słuchaj, mam dwadzieścia dwa lata i potrafię o siebie zadbać”, ale tego nie zrobiłem.
Ponownie usiadłem na trybunach oraz spojrzałem się na zegarek, znajdujący się na moim nadgarstku. Było już po dziewiątej. Rozpoczęła się już druga lekcja, a ja najwyraźniej nie usłyszałem dzwonka. Mój wzrok z niepokojem powędrował na boisko szkole, ale ku mojej uciesze, dalej byli tam uczniowie z mojej nowej klasy. Tylko coś mi nie pasowało... czy naprawdę miałem dziś mieć dwa pierwsze wf’y? Dla pewności sprawdziłem plan lekcji i tak, to okazało się prawdą. Dawać uczniom z klasy czwartej dwa wychowania fizyczne z samego rana? Czysta głupota, aż z niedowierzania pokręciłem głową.  Dopiero wtedy zauważyłem, że Mary usiadła obok mnie. Z początku myślałem, że chce rozpocząć rozmowę, ale zamiast na mnie, to patrzyła się na kraniec trybun, gdzie wcześniej rozmawiałem ze współlokatorem.
- Ktoś tam jest... – wyszeptała jakby z lękiem.
Przyjrzałem się temu miejscu i faktycznie, dostrzegłem tam jakiegoś ducha.
- Też je widzisz? – spytałem.  Nie wyglądała na szamankę.
- Hmn? Co widzę? – spytała zdziwiona, lecz nadal nie uraczyła mnie spojrzeniem.
- Nieważne.
Oparłem łokcie na kolanach, położyłem głowę na dłoniach i powróciłem do przyglądania się uczniom z mojej klasy, grających na boisku szkolnym. Postanowiłem całkowicie zignorować dziewczynę. Może widziała coś innego niż ja...? Jakieś inne zmory czy zjawy...? Kto wie.
- Chyba mi się tylko przewidziało - stwierdziła, a ja znów poczułem jej spojrzenie na sobie. - Do której klasy chodzisz? - zagaiła rozmowę.
Z grzeczności jej odpowiedziałem, ale nie kontynuowałem tematu. Westchnęła zrezygnowana i zaczęła robić to, co ja, ale nadal była niespokojna, jakby sądziła, że coś naprawdę jest w tamtym miejscu. A ja? Nie przejmowałem się tym, bo po co? Ślepo wpatrzony w boisko, całkowicie się wyłączyłem.
- A ty co się tak skradasz, co? - głos dziewczyny rozległ się zza moich pleców. Obejrzałem się za siebie i wstałem.
Mary wskazywała palcem na jakiegoś chłopaka i wręcz byłem pewny, że to do niego skierowała swe słowa. Miał on ciemne włosy, różowe oczy...  och, czyżby mój współlokator postanowił dołączyć do naszej rozmowy? Trzymał rękaw bluzy przy swoim nosie, a kiedy opuścił rękę... cóż, aż zaniemówiłem. Z nosa ciekła mu krew; była ona praktycznie na całej dolnej części jego twarzy. Ba, bluzę też miał w szkarłatnej cieczy. Nagle zrobił się bledszy; wyglądał tak, jakby zaraz miał zdechnąć.
- Shane? - zacząłem. - Co ci się stało? Pomóc ci jakoś? - spytałem z troską.
Wiem, nie powinienem się nim martwić, ale co mam poradzić na to, że moja altruistyczna natura wygrała? Osiemnastolatek nic nie odpowiedział, jedynie prychnął. Uniósł swoją dłoń, ułożył palce tak, jakby chciał użyć swoich mocy, ale zrezygnowany, błyskawicznie je opuścił.
- Co tu się dzieje? - Od razu rozpoznałem głos nauczyciela. - Kim jesteś?
Zrobiłem kilka małych kroczków do przodu, by być jak najbliżej ciemnowłosego. Miałam wrażenie, że będzie chciał uciec – i oczywiście się nie myliłem.  Na początku chłopak przez sekundę rozmyślał nad tym, co powinien zrobić, by uniknąć kary czy coś w tym rodzaju. Pewnie zacząłby biec, gdyby nie to, że złapałem go za kaptur. W pewnym stopniu pociągnąłem go w stronę swoją i nauczyciela.
- To Shane – powiedziałem. – Shane... – zawahałem się. Jak on ma na nazwisko? Nie wiedziałem. – Jest moim współlokatorem – dodałem.
Magicznie uzdolniony wyrwał się mi i ze złością odwrócił się w moją stronę. Wyglądał jak naburmuszone dziecko, któremu ktoś zabrał zabawki. Nabrał w powietrze w usta, chyba tylko po to, by nie posłać wiązanki przekleństw w moją stronę... widziałem te istne pioruny wkurwienia w jego różowych oczkach.   Jego wzrok wyrażał coś typu: „nie dożyjesz kolejnego dnia”. Wzruszyłem ramionami.
- To nie wygląda dobrze – powiedział nauczyciel z oczywistością w głosie. – Musisz pójść do szkolnej pielęgniarki, natychmiast – oznajmił. – Mary, Dirhael – zdziwiłem się, że zapamiętał moje imię. – zajmiecie się nim?
Momentalnie poczułem, że robi mi się gorąco. Ja z nim i z nią? To się nie skończy dobrze, czułem to.
- Poradzę sobie sam - odparł Shane, zaczynając powoli iść w stronę szkoły.
Być może bym mu uwierzył, gdyby nie to, że krew nadal kapała mu z nosa. Zdążył się już oddalić, więc wraz z dziewczyną podążyliśmy za nim. Tylko... gdzie w tej szkole była pielęgniarka? To mój pierwszy dzień w Auris, więc nie znałem nawet rozkładu sal. Po krótkiej chwili, spędzonej w ciszy, weszliśmy do budynku. Różowooki skręcił w jedną z części korytarza.
- Shane, pielęgniarka jest po drugiej stronie - powiedziała Mary, zatrzymując się.
Chłopak odwrócił się na pięcie, minął nas i ruszył przed siebie. Też był tu nowy i nie znał szkoły? Ciekawe. Okami podbiegła do niego i coś zaczęła mu tłumaczyć, ale nie interesowało mnie to, więc szedłem kawałek za nim. On sprawiał wrażenie, jakby nie podobała mu się ta rozmowa i chciał ją jak najrychlej skończyć. Nie dziwię mu się, jednak moje myśli zaprzątała inna sprawa- dlaczego nauczyciel chciał, bym poszedł z nimi? Przecież wiedział, że się nie przydam, ponieważ kompletnie nie miałem pojęcia, gdzie co jest. Zauważyłem, że moi towarzysze podróży zatrzymali się przed jakimiś drzwiami. Stanąłem za nimi i poprawiłem sobie okulary. Mary zapukała w drzwi.
- To tutaj – powiedziała, chwytając za klamkę. Nacisnęła na nią, ale nic się nie stało. – Dziwne, zamknięte – zapukała kolejny raz. - Pierwszy raz, od kiedy tu jestem...
- Nara – rzekł Shane, jednokrotnie machając przy tym ręką.
- Poczekaj, poczekaj – złapałem go za kaptur. – W takim stanie... – Nie dokończyłem, ponieważ mi przerwał.
- Puszczaj mnie, ty pedofilska szmato! – niemal wykrzyczał.
Pedofilska...? Uniosłem brwi w geście zdziwienia. Stop, chwila moment, byłem od niego tylko cztery lata starszy. Przecież on już nawet nie podchodzi pod paragraf! Próbował mi się wyrwać, ale wychodziło mu to... mizerne. Jednocześnie próbował pójść do przodu, ale zamiast na przykład, spróbować jakimś sposobem zdjąć moje dłonie z kaptura, wolał wierzgać rękami jak jakich paralityk, opętaniec. Może faktycznie coś w niego wstąpiło? Cicho westchnąłem; bez poruszania się, z uwagą słuchałem wszystkich jego wyzwisk z obojętnością i spokojem. A nazwał mnie wszystkim, czym chyba tylko mógł: zaczynając od pedofila, a kończąc na schizofreniku i kurwie. Kątem oka spojrzałem na Mary, wyglądającą nie tyle, ile na zaniepokojoną, co też przerażoną. Zrobiła krok do tyłu, by być jak najdalej od tej niegroźnej machiny złości i zniszczenia. Hmn... nie zdziwię się, jeśli takim czymś całkowicie ją do siebie zniechęcił.
- Już? Uspokoiłeś się? – spytałem.
- Ja ci zaraz kurwa dam... – wysyczał.
Stanął oraz schował jedną ze swoich dłoni za plecy. Zaczął poruszać palcami, na początku było to wolne, a z czasem coraz silniejsze. Czy on chciał...
Powstrzymałem się od krzyku, gdy potworny ból rozlał się po moim brzuchu, przez co musiałem się schylić. Tak, chciał. Puściłem go, a gdy to się stało, to potworne uczucie zniknęło. Wiedziałem, że to od początku była jego sprawka, wiedziałem... Podniosłem głowę w jego stronę, a on spojrzał się na z wyraźną wyższością i pogardą. O dokładnie w tym samym momencie zrobił się jeszcze bledszy, co wydawało mi się bardzo dziwne, a dodatkowo mały strumień krwi wydostał się z jego nosa. Część cieczy zdążyła skapnąć na podłogę, zanim przyłożył bluzę do twarzy. Zmroczyło go. Czułem, że muszę mu pomóc.
- Mary, gdzie jest najbliższa toaleta? – spytałem. – Skoro nie ma pielęgniarki, to tam się nim zajmę – wytłumaczyłem się.
- Idziesz prosto, a potem skręcasz w lewo – wskazała. – Poradzicie sobie sami? Ja w tym czasie pójdę po woźną, bo ktoś musi to posprzątać...
Pokiwałem głową w geście zrozumienia i zmierzyłem wzrokiem chłopaka. Odwrócił się do mnie tyłem.
- Idziemy – lekko poklepałem go po plecach, co zmusiło go do chodzenia.
Widziałem, że nie spodobało mu się to, co zrobiłem. Cały zaczął drżeć, a wolną dłoń zacisnął w pięść.
- Nie odpuścisz, co? – odparł ze złością.
- Nie – lekko uniosłem kąciki ust do góry.
Rzuciłem szybkie „do zobaczenia” w stronę Mary i wraz z Shane’em zaczęliśmy iść we wcześniej wskazanym przez nią kierunku.
Stanęliśmy przed dość charakterystycznymi drzwiami z czarnym trójkątem na samych ich środku. Nacisnąłem klamkę i otworzyłem je, wypuszczając chłopaka jako pierwszego do środka, po czym sam podążyłem jego śladem i zamknąłem wrota.
Jak łatwo można było się domyślić, nikogo tam nie było. W końcu trwały lekcje, prawda? Z tego, co wiem, to nauczyciele niechętnie wypuszczali z nich uczniów, więc łazienkę mieliśmy praktycznie całą dla siebie. Cholercia, źle to zabrzmiało. Pokręciłem głową, a mój wzrok powędrował na ciemnowłosego, który stał przy umywalce. Ręce opierał o jej brzegi; głowę miał spuszczoną, a krew spokojnie spływała na białą ceramikę, tworząc na niej wyjątkowe wzory. Rozejrzałem się. Jak mógłbym mu pomóc? Podszedłem do pojemnika na ręczniki papierowe i urwałem z niego kilka listków, które miałem zamiar mu podać, gdyby ich potrzebował. Oparłem się o zlew sąsiadujący z jego. I czekałem.
- Już ci lepiej? – spytałem po chwili milczenia.
Nic nie odpowiedział; nabrał wodę w dłonie, a następnie przemył nią sobie twarz, zmywając zaschniętą szkarłatną ciecz. Wziął ode mnie papier i się wytarł, a resztę przyłożył sobie do nosa, ale chyba uznał, że to nie ma sensu i znów pozwolił spływać krwi do ścieków. Chyba powinienem z nim zostać, dopóki mu się polepszy, prawda? Westchnąłem. Wiem, że to było zwyczajne marnowanie czasu, ale...  coś wewnątrz mnie kazało mi tu zostać, czuło potrzebę zaopiekowania się nim... Dziwne uczucie, irracjonalne, niepotrzebne. W pewnym sensie nie lubiłem tego w sobie, ale z drugiej strony...
- Możesz już sobie pójść – rzekł tonem pełnym nienawiści, bez spoglądania na mnie.
Kiedy chciałem mu coś odpowiedzieć, poczułem, że telefon, znajdujący się w mojej kieszeni, zawibrował. Wyjąłem go i otworzyłem wiadomości, gdzie widniał SMS od mojego mechanika, który brzmiał: „Wybacz, Dirhael, dziś jednak nie będziesz mógł odebrać swojego samochodu. Możesz zrobić to jutro”. Westchnąłem. Miałem ochotę wybrać się wieczorem na przejażdżkę po okolicy, ale chyba nic z tego nie wyjdzie. Schowałem smartphone'a.
Shane widząc, że jeszcze stąd nie idę, popatrzył się na mnie z jeszcze większą nienawiścią; trzymał palec wyciągnięty w moją stronę, gotowy chyba do tego, by użyć swojej mocy. Czy on znowu chciał stworzyć ze swojego nosa drugi wodospad Niagara?
- Jeśli jeszcze raz tego użyjesz, to się wykrwawisz, debilu – odparłem obojętnie.
Zacisnął dłoń w pięść i spojrzał się na mnie. Chyba się na mnie zemści... tylko szkoda, że nie rozumiałem powodu tejże „zemsty”. Przecież mu pomagałem, nie robiłem nic złego. Przekręcił głowę i wtedy zauważyłem, że na jego szyi znajduje się coś... dziwnego, jakby wysypisko małych siniaków. Kiedy rano go budziłem, to ich nie miał, zapamiętałbym coś takiego.  Co najgorsze, te znamionka nie wyglądały ani trochę łagodnie. Zbliżyłem się do chłopaka, który zrobił taktyczny krok w bok.
- Odwróć głowę - powiedziałem, a on odsunął się jeszcze bardziej, tym samym nieświadomie spełniając moją prośbę. -  Zawsze to masz?
- Co? - fuknął.
- Te siniaki. - Złapał się za szyję, jakby chciał je przede mną zakryć. - Zawsze się pojawiają po tym, jak użyjesz swoich mocy? Wydawało mi się, że gdy rano ciebie budziłem, to ich nie miałeś. - Otworzył szeroko oczy jakby ze zdziwienia.
- Czy. Ty. Mi Się. Przyglądałeś. Jak. Spałem? -  wysyczał, akcentując z nienawiścią każde słowo. - Ty pedofilska mendo! - Prychnąłem, gdy słyszałem kolejne obelgi skierowane w moją stronę.
- Chłopie, masz już osiemnaście lat. Nie podchodzisz pod paragraf. - Sam nie wiem, dlaczego akurat to wyrwało się z moich ust. Chyba powoli miałem już go dość.
Otworzył usta, by mi coś powiedzieć, ale przerwało mu to otworzenie drzwi. Do środka wszedł niski chłopak o czerwonych włosach. Wraz ze współlokatorem popatrzyliśmy się na niego z niemałym zdziwieniem i zaszokowaniem.
- Nie przeszkadzajcie sobie. - Uniósł dłonie w geście obronnym. - Jestem tu tylko przez przypadek, nic nie słyszałem - niemal wyszeptał i zamknął się w jednej z kabin.
Wymieniłem spojrzenia z Shane'em i wypowiedziałem nieme: "O co chodzi?". Wtedy też zauważyłem, że krew z jego nosa przestała cieknąć. Hmn, o tyle dobrze.
- Już lepiej się czujesz? - spytałem.
Bez wypowiedzenia ani słowa, po raz ostatni przemył swą twarz wodą, by po tym wyjść z łazienki.
- Czyli tak? - westchnąłem.
Nie, Dirhael, stop. Nie możesz za nim pójść. Koniec miłości i dobroduszności na dziś. Podszedłem do najbliższego okna i uchyliłem je. Rozejrzałem się. Nie było tu żadnych czujników dymu ani nic w tym stylu. Odetchnąłem z ulgą, a ze swojej torby wyciągnąłem paczkę papierosów i zapalniczkę. Wiem, że palenie w łazienkach jest godne tępych gimbusów, ale cóż mogłem poradzić, jeśli pokusa była silniejsza? Zaciągnąłem się trującym, ciemnym dymem, który od razu dotarł do moich płuc. Po krótkiej chwili wypuściłem zanieczyszczone powietrze w stronę okna, a popiół wsypałem do umywalki. Nie chciałem, by w tym miejscu jakoś bardzo śmierdziało, bo wiedziałem, że niektórym mogłoby to przeszkadzać, więc dlatego szerzej otworzyłem okno. Po krótkiej chwili z kabiny wyszedł nieznany mi chłopak. Bez patrzenia na mnie podszedł do umywalki i zaczął myć sobie ręce, jednak i tak czułem, że kątem oka mnie obserwuje.
- Nie zwracaj na mnie uwagi - powiedziałem, ponownie się zaciągając.
Pokiwał głową, po czym wyszedł z łazienki. Po skończeniu palenia peta wrzuciłem do umywalki, spłukałem  pozostałe ślady mojej zbrodni i wodą z mydłem przemyłem ręce. Po skończeniu tego wszystkiego wyszedłem ze szkolnej toalety.
Cóż, pora wrócić na lekcje.
~*~
Wybiła wspaniała godzina czternasta dziesięć, która oznaczała, że mój koszmar w postaci szkoły na dzisiaj się skończył. Od razu po usłyszeniu dzwonka udałem się do stołówki, gdzie zjadłem obiad, a po tym wróciłem do męskiego akademika i stanąłem przed drzwiami z numerem siedemnaście. Nacisnąłem na klamkę, ponieważ myślałem, że współlokator będzie w środku, ale się myliłem. Tak więc przy użyciu własnego klucza dostałem się do pomieszczenia. Torbę położyłem na łóżku, a potem sam na nim usiadłem i zacząłem się rozglądać. Na niepościelonym łóżku Shane'a spał jego piesek, który nawet nie przebudził się, gdy usłyszał, że wchodzę. Jego strata. Co najmniej nie będzie drzeć na mnie japy, bo tak, teraz cholernie potrzebowałem ciszy. Gwar w szkole, sytuacja z ciemnowłosym i tą dziewczyną sprawiły, że miałem już tego dość. Pragnąłem teraz po prostu wypocząć w samotności. No prawie w samotności, bo wraz ze mną przebywały tu jeszcze dwa zwierzaki, ale zamiast przeszkodą, były one jedynie miłym dodatkiem. Zauważyłem, że na szafie siedział mój nazbyt dumny kot. Czy on był tam od wczoraj? W jego przypadku to możliwe. Z uśmiechem na ustach wyciągnąłem ręce w jego stronę.
- Chodź do mnie, kici kici - wyszeptałem.
Prychnął, ale jednak wysłuchał mojej prośby. Z gracją zeskoczył z mebla, a potem udał się w moim kierunku, by skoczyć mi na kolana. Położyłem się, a kociaka przytuliłem do siebie, na co on uroczo zamruczał. Cóż, ten zwierz był jedyną istotą na ziemi, którą mogłem obdarzyć jakąkolwiek czułością bez obaw o przykre konsekwencje. Dla innych ludzi wydawałem się bez uczuć, bez emocji. Kto wie, może to była prawda? Uniosłem kota nad siebie tak, bym mógł na niego patrzeć bez odchylania głowy. Czułem jego miękkie futerko i tę warstewkę tłuszczu pod jego skórką pod opuszkami palców, co było dla mnie bardzo rozkoszne. Jerome był prawdziwym, tłustym grubasem. To cud, że udawało mi się go podnieść bez złamania sobie jakiejkolwiek kończyny czy nadwyrężenia mięśnia. Kociak miauknął, a ja zacząłem przypatrywać się jego ostrym pazurkom.
- Powiesz mi, kocie, jak to się stało, że w nocy spadłeś mi na twarz? - Rzecz jasna było to pytanie retoryczne, bo nie mógłbym otrzymać od niego odpowiedzi. Jero popatrzył się na mnie z żalem, tęsknotą i  prośbą o wybaczenie. Pieprzona aktoreczka, ale... takiemu wzorkowi nikt by nie odmówił. Typowy kotek ze Shreka, jakby nie patrzeć. Powoli opuściłem go na swoją klatkę piersiową,  jedną z dłoni położyłem na jego główce, a drugą na pleckach. - Tak, wybaczę ci, nie martw się - powiedziałem zrezygnowany, na co on żałośnie mruknął. - Już dobrze, już dobrze - pomiziałem go za uszkiem.
Leżeliśmy tak przez chwilę. Miałem nadzieję, że w międzyczasie Shane nie wróci do pokoju, bo gdyby mnie tak zastał, mógłby to uznać za dziwne... Zaraz, chwila, moment. Już jestem dla niego dziwakiem. Jak dla wszystkich innych. W końcu niby "rozmawiam sam ze sobą", gadam dziwne rzeczy i zachowuję się tak, jakby cały czas mnie coś obserwowało, co w sumie jest prawdą. Jednak czy zwykły człowieczek to zrozumie? Oczywiście, że nie; nie będzie w stanie. Niby mógłbym pokazywać największym niedowiarkom świat duchów, ale na dłuższą metę to by nie miało sensu, a po pewnym czasie by mnie to wykończyło i fizycznie, i psychicznie. Gdybym tylko miał kogoś, kto by potrafił mnie zrozumieć...
- Powiedz mi kocie - zacząłem podobnie jak wcześniej. - Ufasz mi? Lubisz mnie? - spytałem, wciąż nie oczekując odpowiedzi.
Jerome błyskawicznie i w przerażeniu otworzył swe zmrużone wcześniej oczka i jak na zawołanie, wyrwał się z moich objęć. Szybko usiadłem, przez co udało mi się zobaczyć, jak wbiega do łazienki, by prawdopodobnie się załatwić. Aha. Dzięki. Super, kotku. Nawet mój własny zwierzak ma mnie dość.
- Chyba przydałoby mi się towarzystwo - stwierdziłem.
Zaczynałem rozmawiać sam ze sobą; było już ze mną naprawdę źle. Kątem oka zerknąłem na tę gałąź, przyniesioną poprzedniego dnia z lasu.  Może powinienem ją jakoś obrobić i przygotować do "swej misji"...? Jednak by to zrobić, potrzebowałem miejsca. Mój wzrok od razu powędrował na podłogę, która byłaby do tego idealnym miejscem, ale... zauważyłem, że leży tam mój długopis. Nie musiałem się zastanawiać, by wiedzieć, skąd on tam się wziął. W końcu wczoraj mój wspaniałomyślny, najwspanialszy i najlepszy współlokator postanowił rozpieprzyć wszystko, co tam miałem. Oczywiście nie raczył nawet pomyśleć o posprzątaniu tego, a poza tym i tak nie mógłby zrobić tego dobrze. Podszedłem do blatu i zacząłem sprzątać i układać wszystkie rzeczy perfekcyjnie, od początku, bo każda z nich miała przypisane swoje własne miejsce. Po skończeniu tej jakże syzyfowej pracy mogłem wziąć się za początkowy plan. Z walizki wyjąłem mały nożyk, przeznaczony do cięcia drewna oraz gumkę do włosów.  Grzywkę, która opadała mi na oczy, związałem z częścią włosów do góry, co znacznie zwiększyło moje pole widzenia. Po wzięciu kijka usiadłem niemalże na środku pokoju i zabrałem się do pracy. Na początku pozbawiłem gałęzi kory i pobocznych gałązek. Jeden z końców naostrzyłem, by łatwo rysować nim po ziemi. Górną część spłaszczyłem, by w przyszłości przyczepić na niej jakąś ozdóbkę lub coś w tym rodzaju. Może czaszkę z piórami, by było tak, jak mawiał mój ojciec, czyli po "szamańsku"? Wzdrygnąłem się z niechęcią i obrzydzeniem na samą myśl o nim. Chociaż go nienawidziłem, to ten pomysł wydał mi się całkiem fajny i estetyczny. Środek laski, pomiędzy jednym  końcem a drugim na początku wyszczupliłem w stosunku do pozostałych części, a potem rozpocząłem formowanie tam czegoś na wzór zakręconej kolumny. Wymagało to mnóstwo cierpliwości, ale wiedziałem, że mi się opłaci. Jako że takie coś zajmowało dużo czasu, to nie zdziwiłem się, że w międzyczasie do środka wszedł Shane. Stanął w drzwiach i spojrzał się na mnie jeszcze z większą niechęcią i rezygnacją.
- No co? Naprawdę myślałeś, że mam zamiar z tym zrobić jakieś inne rzeczy? - powiedziałem obojętnie, racząc go spojrzeniem jedynie na ułamek sekundy. - Nie zwracaj na mnie uwagi, nie będę ci w niczym przeszkadzać.
- Dziwak - powiedział i idąc jak najbliżej ściany, dotarł do swojego łóżka, gdzie się położył. Czy chciał być jak najdalej ode mnie? Niewątpliwie.
Gdy laska miała już swój kształt, to pozostało mi jeszcze tylko udoskonalenie go. Dorobienie szczegółów, wygładzenie nierówności oraz wygładzenie drewna, by nie weszła mi w palce żadna drzazga. Podczas wykonywania tych czynności wyłączyłem się; nawet nie obchodziło mnie to, że różowooki z kimś gada, nawet jeśli tym "kimś" był jego piesek. Zdziwiłem się tym, że ani razu nie użył na mnie mocy. Szkoła go aż tak wycieńczyła?
- Cio robisz? - usłyszałem.
Wzdrygnąłem się i spojrzałem się na postać małej dziewczynki, która usiadła obok mnie. Moje serce zaczęło szybciej bić. Nie lubię być tak straszony, co to, to nie, Dotknęła mojego dzieła i zaraz po tym cofnęła swoją rękę.
- Ładne to - stwierdziła, uśmiechając się.
- Dziękuję - powiedziałem, wracając do pracy. - Co cię tu sprowadza? - spytałem.
- Ty - odparła z niechęcią. - Nie mogę znaleźć mamusi i tatusia, a ty jako jedyny chcesz  ze mną rozmawiać - naburmuszyła się.
- Nie martw się, na pewno ich znajdziemy. Obiecywałem ci to, prawda? - Potwierdzająco pokiwała głową.
- Schizofrenik - tym razem do mych uszu dotarł męski głos. Odwróciłem się w stronę chłopaka.
- Nie jestem żadnym schizofrenikiem - odpowiedziałem z pewnością. - Wiesz, kim jestem.
- Wiem - posłał mi pogardliwe spojrzenie. - Jesteś chorym pojebem, cóż mam więcej powiedzieć? - Prychnąłem.
- Idiota.
- Debil.
- Czy ten pan ciebie nie lubi? - spytała dziewczynka. - Jest zły...?
- Nie, mała, to nic takiego, nie martw się nim...
- Mała? Czy ja ci kurwa wyglądam na małą? - Usiadł na łóżku, a ja czułem to, jak zabija mnie wzrokiem.
- Nie mówiłem teraz do ciebie.
- Zamknęli mnie w pokoju z wariatem, zajebiście, zajebiście. - Słyszałem złość w jego głosie. - Małe dziewczynki sobie wyobrażasz?  Jednorożce też widzisz?
- Nic sobie nie wyobrażam - wysyczałem, a dziewczynka zniknęła. Może to i lepiej? Do mojej głowy wpadł ciekawy plan. - Pokazać ci je? - zaproponowałem.
- Co? Te twoje duchy? - prychnął. - Nie będę z tobą ćpał. Ani pił. Ani nic w tym rodzaju.
- Nie proponowałem ci tego - stwierdziłem i spojrzałem się na laskę. Do skończenia zostało mi maksymalnie piętnaście minut. - Daj mi kwadrans.
Wstał z łóżka i udał się do łazienki, zatrzaskując za sobą drzwi... a gdybym je tak zastawił lub zablokował klamkę, by nie mógł wyjść ze środka? Ta wizja wydawała mi się kusząca, ale ostatecznie z niej zrezygnowałem. I tak już mnie wystarczająco nienawidził, ale gdyby tylko spróbował mnie wkurzyć... pożałowałby tego.
Jednak udało mi się to skończyć wcześniej, niż to zaplanowałem, za to chłopak... cóż, dalej nie wyszedł. Raczej nie chciałbym wiedzieć, co tam robił. Usiadłem na swoim łóżku i czekałem. W międzyczasie rozwaliłem kucyka, znajdującego się na moim głowie i poprawiłem sobie grzywkę.
- Żyjesz tam? - powiedziałem z nikłą nadzieją tego, że mnie usłyszy.
Wtem drzwi błyskawicznie się otworzyły, o mało co nie uderzając w ścianę.
- Czego chcesz? - warknął.
- Wiesz może, czy w okolicy są jakieś cmentarze lub opuszczone domy?
- Co? - Jego wzrok wyrażał mniej-więcej "O co ci, kurwa, chodzi?". Uniósł brwi w geście zdziwienia  i zrobił mały kroczek do tyłu.
- Chcę ci coś pokazać.
- Na cmentarzu? - Zrobił jeszcze bardziej zdegustowaną minę. - Trupy chcesz odkopywać? - Pokręciłem głową.
- Prędzej duchy. - Zastanowiłem się. - W sumie możemy pójść do lasu. - Zmierzyłem go wzrokiem. - Chyba że się boisz - uśmiechnąłem się delikatnie, a głowę oparłem na dłoniach.
- Bać się? - Prychnął. - Chyba sobie żartujesz.
Na moją twarz ponownie powróciła maska obojętności. Wstałem z łóżka, podpierając się o kijek. W końcu zamierzałem go wykorzystać, prawda?
- Naprawdę to bierzesz? - Wskazał na dawną gałąź.
Pokiwałem potwierdzająco głową, a on jedynie z rezygnacją westchnął.
~*~
Razem wyszliśmy z akademika. Ku mojemu zdziwieniu, na dworze powoli robiło się ciemno. Słońce chyliło się ku zachodowi, a niebo przykrywały ciemniejsze, wręcz burzowe chmury. Miałem nadzieję, że się nie rozpada ani nie będzie burzy. To by nie było zbyt przyjemne ani ładne, a poza tym mogłoby zaszkodzić podczas mojego rytuału. Szedłem przodem, prowadząc za sobą Shane'a. Pamiętałem, że gdy poprzedniego dnia szukałem tego patyka, to znalazłem go na małej polance, idealnie nadającej się do użycia  moich mocy. Dlatego to tam go zaprowadziłem. Podczas całego spaceru nie zamieniliśmy ze sobą ani jednego słowa. Dosłownie. To była niezręczna, niepokojąca cisza, przez którą zacząłem wątpić w to, czy chcę mu pokazać drugi świat.
- No to jesteśmy już na miejscu - powiedziałem, stając na środku polanki.
- I co dalej? - spytał znudzony.
Złapałem laskę przy samej górze oraz zbliżyłem ją w stronę chłopaka, który stał nieco dwa metry ode mnie i ostrą końcówką nakreśliłem między nami linię. 
- Nawet nie waż się jej przekroczyć - powiedziałem. - Bo to się może skończyć dla ciebie źle. Serio.
- Tak, tak, tak - ziewnął. - Możesz już zaczynać.
Westchnąłem i pokiwałem głową, a potem rozejrzałem się dookoła. Nie było tu nikogo żywego poza nami. Nie chciałbym, aby ktoś nas obserwował. Chwyciłem laskę w obie ręce i zamknąłem oczy oraz zacząłem wypowiadać szeptem odpowiednią inwokację rozpoczynająca Rytuał Oczyszczenia. Delikatnie zadrżałem, gdy poczułem, że moja moc się uaktywnia. Wiedziałem, że już pojawiły się u mnie różowe tatuaże. Bez otworzenia oczu nakreśliłem kijem naokoło mnie koło o średnicy mniejszej niż dwa metry, co stanowiło podstawę Kręgu. Potem, automatycznie, zacząłem rysować inne koła, znaki w jego środku. Chociaż nic nie widziałem, to doskonale zdawałem sobie z tego, ile mi jeszcze pozostało do końca. Po prostu to... czułem. Gdy moje dzieło było już gotowe, wbiłem kijek w ziemię oraz odwróciłem się w stronę chłopaka i zrobiłem kilka małych kroków w jego stronę tak, by nie opuścić Kręgu. Otworzyłem oczy i się rozejrzałem. Z lewej strony zmierzały do mnie dwa duchy, a z prawej jeden. Dobrze, że było ich tak mało. Dzięki temu byłem pewny, że bez problemu sobie z nimi poradzę. Spojrzałem się na chłopaka, który stał z jakieś półtora metra ode mnie.
- Podejdź bliżej - rozkazałem, wyciągając rękę w jego stronę. - Nie bój się.
Wiem, że w tej sytuacji to brzmiało co najmniej absurdalnie.  W końcu powiedziała to osoba, którą uważał za schizofrenika i psychopatę, a co więcej, stałem pośrodku różowego kręgu, a sam byłem pokryty podobnymi tatuażami. Mimo tego chłopak zrobił to. Palcem wskazującym dotknąłem jego czoła i wykonałem na nim mniejszy znak. Gdy tylko odsunąłem swoją rękę, od wręcz odskoczył ode mnie. Powróciłem na środek okręgu i znów chwyciłem kijek, uśmiechając się.
- Widzisz je? - powiedziałem, znacząco spoglądając na boki.
Duchy stały już na granicach Kręgu i czekały na to, co zrobię. Odetchnąłem głęboko i się skupiłem. Teraz albo nigdy.
- Oczyszczenie - powiedziałem.
Poczułem, jak powietrze wokół mnie zaczyna krążyć, a mnie samego opuściły wszelkie siły. Zamknąłem oczy i upadłem na kolana, ale nie wypuściłem wciąż wbitego w podłoże kija z rąk. Moje serce szybciej zabiło, a oddech przyspieszył. Przeszły mnie lekkie, nieprzyjemne dreszcze. Gdy po raz kolejny otworzyłem oczy, już na ziemi nie było Kręgu ani żadnych innych różowych znaków. Na moich dłoniach też nic nie dostrzegłem. Czyli rytuał się uda. Uśmiechnąłem się z satysfakcją  i z wyczekiwaniem spojrzałem się prosto w oczy mojego współlokatora.

< Szejn? Nigdy więcej. Chcesz się może wraz ze mną zabić...? >
Liczba słów: 5262 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz