~*~
O tak, ten dzień będzie istną poezją, czystym dopełnieniem mojej i tak beznadziejnej egzystencji. Z czysto ironicznym uśmiechem na ustach przemierzałem korytarze uroczego Auris, siejąc pogardę i nienawiść do tych wszystkich ludzi mnie otaczających. Kolejny dzień wyrwany z mojego życia z przecudowną etykietką, oznajmującą, że ten dzień będzie tak samo obrzydliwie zły, jak poprzedni. W moich oczach momentalnie rozbłysła żądza mordu, a po kręgosłupie przeszedł mnie bardzo, ale to bardzo nieprzyjemny dreszcz. Na wspomnienia o wczorajszym dniu w moim wnętrzu budził się demon, który pragnął upierdolić łeb pewnej osobie, której imię zaczynało się na literę ‘D’, a kończyło na ‘L’. Z coraz to większym uśmiechem wymalowanym na twarzy przystanąłem koło klasy chemicznej. Emanowało ode mnie czyste wkurwienie. Ze złością spojrzałem na grupkę uczniów, która śmiała się zwać moją klasę i rzuciłem im pogardliwe spojrzenie. Niewdzięczne robactwo. Prychnąłem, odwracając głowę, wbijając tym samym swoje oczy w drzwi z plakietką oznajmiającą wszem wobec o tym, że za tym plastikiem znajduje się czysta otchłań piekieł oraz miejsce występowania najgorszego ścierwa, prawdziwego demona, skrywającego się za maską ‘przemiłej’ kobiety. Pani Kibo – najgorsza kreatura ludzkiego świata, człowiek zrodzony po to, by psuć każdą chwilę twojego życia, potwór, który żywi się życiodajną energią i jak głoszą pogłoski, sercami i innymi wnętrznościami nieuważnych uczniów. Diabeł w owczej skórze, który tylko czeka, aż się potkniesz, by móc wystawić ci na koniec semestru zagrożenie z jej jakże cudownego przedmiotu, jakim jest chemia. Gdyby ona mogła, to by moją klasę dawno temu rozpuściła w kwasie; chociaż kto wie, co się kryje w jej piekielnej głowie – może akurat tego dnia odpalą jej wrotki i postanowi pokazać swoją prawdziwą, diabelną twarz? Fuknąłem cicho pod nosem, gdy przez korytarz rozbrzmiał dźwięk dzwonka. Moje oczy zwęziły się w momencie, którym spostrzegłem kierującą się w stronę klasy chemicznej nauczycielkę; jak ja tej kobiety nienawidziłem. Była to chyba jedyna nauczycielka w tej szkole, którą darzyłem aż taką zło wrogością i nienawiścią – jednak zasłużyła sobie na to. Prychnąłem, a po otworzeniu drzwi do sali udałem się za falą uczniów. Czy to źle, że nie kojarzyłem połowy tych twarzy? Być może. Cokolwiek… Pokręciłem głową i skierowałem się w stronę mojej ławki, czyli dokładnie na samym końcu tego królestwa szatana. Z jednej strony byłem w najgorszym położeniu, jeżeli chodzi o ucieczkę przed krwiożerczym monstrum zwanym panią Kibo, lecz z drugiej strony zbyt bliski kontakt z tą kreaturą powodował u mnie natychmiastowe odruchy wymiotne. Siadając na krześle, przypomniała mi się moja wczorajsza myśl o zarzyganiu korytarza przed tym przytułkiem ciemności. Z perspektywy drugiego dnia dalej wydawał się to bardzo dobry plan. Uśmiechnąłem się pod nosem i wyciągnąłem z czarnej torby coś na wzór zeszytu, chociaż po szybkim przekartkowaniu bardziej przypominał on pamiętnik z przeżytych egzorcyzmów. Tłumaczenie pani Kibo było czymś na kształt wypędzania demonów z uczniów, niżeli próbą nauczenia czegokolwiek naszej bandy bezmózgich osiemnastolatków… A podobno Auris miało być świetną szkołą. Zakręciłem długopisem palcami i wbiłem złowieszczy wzrok w postać, która po krótkim przywitaniu, sprawdzeniu listy obecności, zaczęła bazgrać coś markerem po tablicy. Jak gdyby kogokolwiek to interesowało. Wzrokiem przesunąłem po klasie, która tak samo, jak ja miała kompletnie gdzieś fakt, że demon rozpoczął lekcję. Mój kącik ust drgnął, bo doskonale zdawałem sobie sprawę, że jeszcze kilka minut w takim chaosie, a mój kochany diabeł wybuchnie i najpewniej zafunduje nam cholernie trudną kartkówkę. Niby ten system nie miał luk, lecz miał zasadniczy mankament, który decydował o tym, że za każdym razem dostawałem dobrą oceną bez nauki. Notatki Kibo. Zawsze brała z nich zagadnienia do kartkówek, sprawdzianów i nigdy, ale to przenigdy się z nim nie rozstawała. Wyciągnąłem przed siebie ręce i rozprostowałem palce – czysty przypadek, że miałem moc lewitacji przedmiotami, prawda? Momentalnie oczy mi się zaświeciły, gdy szatańskie ślepia należące do cudownej nauczycielki chemii zwróciły się naszą stronę. Malowało się w nich czyste oburzenie tym, że jesteśmy takimi bezczelnymi gówniarzami, którzy nie potrafią chwili poświęcić na przyswojenie materiału. Czyżbym zgadł? Ach, moja intuicja się nigdy nie myliła – kilka minut później cała klasa była zmuszona wyciągnąć karteczki. Nawet nie wiecie, z jakim uśmiechem na twarzy pisałem pytania oraz zagadnienia dyktowane przez tę upiorzycę. Teraz wystarczyło jedynie czekać, aż kochana pani Kibo odwróci wzrok ze swojego jakże cennego dla mojej osoby notatnika.
~*~
Z największą wściekłością, na jaką było mnie stać (czyli na przeogromną), otworzyłem drzwi od akademika. Byłem ostro wkurwiony i… mokry. Od stóp do głów byłem przemoczony, woda wręcz lała się strumieniami z moich ubrań, włosów. Czy to jakiś żart albo złośliwość losu, czy tylko jestem aż tak przegranym człowiekiem? Ze złością odgarnąłem włosy z czoła – ja tylko chciałem w spokoju wrócić do swojego pokoju po męczącym dniu w szkole… Ale nie! Przecież musiało lunąć wtedy, gdy akurat miałem wyjść z tego przytułku zepsutych i zniszczonych dusz. No po prostu musiało! Szybko przemierzyłem korytarz akademika, zwęziłem oczy, spoglądając na drzwi należącego do mojego pokoju. Mojego, jak ja bym chciał, żeby on należał tylko do mnie. Kolejny raz los postanowił zakpić sobie z mojej osoby i postanowił wcisnąć mi w gratisie beznadziei życia pieprzonego schizofrenika. Czy może być gorzej? Zazgrzytałem zębami, nacisnąłem klamkę. Niemiłosierny huk rozległ się, gdy drzwi trzasnęły o ścianę. Nie miałem siły udawać przed tą skretyniałą kupą schizofrenii, że jestem oazą miłości oraz przyjaźni. Niech wie, że ma się do mnie dzisiaj nie odzywać i mnie nie wkurwiać. Wkroczyłem do pokoju, z oczami pełnymi pogardy spojrzałem na mojego dość zaskoczonego nagłą moją obecnością. Zwęziłem oczy, spoglądając na mojego psa, który jak gdyby nigdy nic leżał sobie koło tego idioty. Zdradziecka, dwulicowa menda. Fuknąłem i odwróciłem się na pięcie; rzuciłem torbę na ziemię. Sekundę później zdjąłem z siebie przemoczoną czarną bluzę, która wręcz pływała w wodzie. Przypominała ona bardziej rozgotowany papier niżeli jakiekolwiek ubranie. Rzuciłem wzorkiem po swojej części pokoju w poszukiwaniu czegokolwiek do przebrania, oczywiście jak na złość niczego nie było. Wiązanka przekleństw wydobyła się z moich ust i ze wściekłością zacząłem rzucać się we wszystkie strony i boki w poszukiwaniu suchej bluzy. No kurwa mać… Jest! Przewróciłem oczami, gdy w końcu znalazłem jakiekolwiek ubranie. Zacząłem wkładać bluzę, jednak coś skutecznie mi w tym przeszkodziło.- Co się kurwa patrzysz?
< zacznijmy zabawę moja droga nie wiem rób co chcesz ma być fajnie >
Liczba słów: 1792
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz